Ostatni taki festiwal

Edward Kabiesz

|

GN 39/2009

publikacja 29.09.2009 09:01

Być może był to festiwal przełomowy. W konkursie znalazło się kilka znakomitych filmów zrealizowanych przez młodych, debiutujących reżyserów.

Ostatni taki festiwal Złote Lwy Gdańskie powędrowały w ręce Borysa Lankosza (na zdj. z lewej) fot. PAP/ADAM WARAWA

Główną nagrodę tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni zdobył znakomity „Rewers” Borysa Lankosza. Nagroda z pewnością zasłużona, bo debiutujący w filmie fabularnym Lankosz pokazał naprawdę kawał dobrego kina. Na sukces złożyły się znakomity scenariusz, doskonała gra żeńskiego aktorskiego tercetu, czyli Agaty Buzek, Krystyny Jandy i Anny Polony, a także kreacja Marcina Dorocińskiego występującego w roli drugoplanowej. Film rozgrywa się w dwóch planach czasowych: współcześnie i w roku 1952. Sabina, główna bohaterka, oczekuje na odwiedziny mieszkającego w USA syna. We wspomnieniach wraca do roku 1952. Przekroczyła wtedy trzydziestkę, a matka i babcia, które w swoim mieszkaniu stworzyły swoisty azyl w zdewastowanym przez komunistów świecie, usiłowały wydać ją za mąż. Te dążenia prowadzą do nieoczekiwanych, tragikomicznych konsekwencji. Film Lankosza to z jednej strony realistyczna opowieść oddająca znakomicie atmosferę tamtych czasów, a z drugiej zabawa filmowymi konwencjami. Jury zauważyło też ambitną realizację znakomitego twórcy animacji Piotra Dumały, nagradzając Nagrodą Specjalną „Las” – jego pierwszy pełnometrażowy film aktorski. Nasycony symboliką obraz ze znakomitymi zdjęciami Adama Sikory to przypowieść, w której aż gęsto od biblijnych odniesień. To kino, które traktuje widza poważnie, które podejmuje z nim dialog, a jednocześnie wymaga od niego wysiłku w rozszyfrowaniu wielu symboli i znaczeń.

Dyskusyjne nagrody
O ile nagrody dla filmów Lankosza i Dumały nie budzą wątpliwości, to pozostałe wydają się dyskusyjne. W różnych kategoriach wyróżniono „Świnki”, „Galerianki”, „Wojnę polsko-ruską”, czy „Dom zły” – filmy podejmujące bulwersujące tematy, czy też operujące szokującymi nieraz środkami wyrazu. Szanowne jury w ogóle nie zauważyło natomiast filmów Rafała Wieczyńskiego i Ryszarda Bugajskiego. Zapewne „Popiełuszko. Wolność jest w nas” nie jest do końca obrazem doskonałym, jednak nie da się zaprzeczyć, że kreacja Adama Woronowicza w roli tytułowej należała do najlepszych, jakie mogliśmy oglądać ostatnio w polskim kinie. Jednak nagrodę dla najlepszego aktora przyznano Borysowi Szycowi za rolę w „Wojnie polsko-ruskiej” Xawerego Żuławskiego. Trudno chyba o większe nieporozumienie. Jury nie zauważyło też „Generała Nila” Bugajskiego. A przecież ten dramat polityczny z czasów stalinowskich, jeden z nielicznych, jakie powstały w polskim kinie w ostatnich latach, także zasługiwał chyba na uwagę. Tu również mocną stroną filmu była kapitalna kreacja Olgierda Łukaszewicza w roli bohatera AK. Nagrodę za reżyserię zdobył Wojciech Smarzowski za „Dom zły”. Podobnie jak w jego głośnym „Weselu”, film rozgrywa się w ponurej wiejskiej scenerii, ale tym razem pod koniec lat 70. i w czasie stanu wojennego. To film o krwawej zbrodni, w którym ważniejszy jest podtekst społeczny i częściowo polityczny, chociaż tak naprawdę film mógłby się rozgrywać współcześnie. Diagnoza Smarzowskiego nie jest oryginalna. Nie wychodzi poza to, co już oglądaliśmy w „Weselu”. Polska jest i była kloaką, w której dobry to tylko ktoś mniej zły. Wszyscy jesteśmy uwikłani, a ewentualny bohater z góry jest podejrzany. Nie można zaprzeczyć sprawności warsztatowej reżysera „Domu złego”, jednak, moim zdaniem, prawdziwą wirtuozerią w tej dziedzinie popisał się debiutant Paweł Borowski, twórca znakomitego „Zera”. Jak to możliwe, że fachowcy zasiadający w jury nie zauważyli talentu Borowskiego, który zresztą nie ukończył żadnej szkoły filmowej. A może właśnie dlatego jego film tchnie świeżością i oryginalnym podejściem do tematu współczesności w polskim kinie.

Na krawędzi
„Świnki” i „Galerianki” to filmy, o których już głośno. Z pewnością przyczyniła się do tego drastyczna tematyka obu filmów, jaką jest prostytucja nieletnich. Pierwszy z nich zrealizował Robert Gliński, autor „Cześć Tereska”. Tu również wystąpili naturszczycy, co przydaje wiarygodności opowiadanej historii, ale tylko do pewnego momentu. Akcja filmu rozgrywa się w małym miasteczku na granicy z Niemcami, a tytułowe świnki to prostytuujące się dzieci. Tomek, bohater filmu, interesuje się astronomią, podejmuje także dorywczo różne prace, by pomóc rodzinie. Zakochuje się w dziewczynie, której wymagania sprawiają, że potrzebuje coraz więcej pieniędzy. Ostatecznie, by zaimponować Marcie, zaczyna, podobnie jak jego koledzy, sprzedawać się niemieckim pedofilom, co w konsekwencji prowadzi do tragedii.

O ile pierwsza część filmu, w której reżyser przedstawił środowisko szkolne i rodzinne, wcale nie patologiczne, bohatera, zasługuje na uwagę, to druga, w której bohater nagle staje się cynicznym, młodocianym sutenerem bez skrupułów, jest mało wiarygodna zarówna od strony psychologicznej, jak i samych realiów. Pozostaje tylko egzotyka. Dziwne, że takiego niebezpieczeństwa nie dostrzegł tak doświadczony reżyser. „Galerianki” Katarzyny Rosłaniec rażą z kolei ogranymi i przewidywalnymi rozwiązaniami fabularnymi, chociaż częściowo może usprawiedliwiać ją fakt, że jest debiutantką. Galerianki to gimnazjalistki spędzające swój wolny czas w centrach handlowych, gdzie w zamian za seks mężczyźni kupują im rzeczy, na które dziewczyny nie mogą sobie pozwolić. Czasem jest to telefon komórkowy, a czasem tylko opaska do włosów. Jedna z bohaterek filmu, Alicja, dziewczyna pochodząca – podobnie jak Tomek ze „Świnek” – z normalnej rodziny, pod wpływem przyjaciółki powoli wciąga się w ten proceder. I tu dochodzi do tragedii.

Zarówno „Świnki” i „Galerianki” nie są filmami oryginalnymi, w jakiś sposób chcą zapewne zwrócić na siebie uwagę egzotyką. Oba stawiają podobną, banalną być może, ale aktualną diagnozę. Korzenie zła tkwią w braku właściwych relacji rodzinnych. Rodziny, zarówno Tomka z filmu Glińskiego, jak i Alicji, nie są rodzinami patologicznymi. Ale nie dają one tego, czego najbardziej potrzeba nastolatkom w tym wieku. Nie dają im ciepła, zrozumienia i oparcia, zaharowani rodzice nie są dla nich autorytetem. Namiastkę tego znajdują na ulicy, w grupie rówieśników. Rozziew między tym, co oferuje im zza szyb współczesna świątynia konsumpcji w postaci handlowej galerii a możliwością zaspokojenia tych pragnień prowadzi wobec zaburzonej skali wartości do patologii. Gliński, w przeciwieństwie do reżyserki „Galerianek”, zauważa, że jego film pokazuje tylko niewielki wycinek prawdy o młodych ludziach. Dowodem są sceny rozgrywające się na Lednicy, gdzie trafia Tomek jeszcze przed swoim upadkiem. Szkoda, że twórców polskiego kina interesuje najczęściej droga w ciemność, a nie powstanie z upadku. Jakby nie chcieli przyznać, że to możliwe.

Magiczny Maleszka
Chociaż kino familijne i dla dzieci jest na świecie potężną gałęzią produkcji filmowej, u nas stanowi ono margines. Telewizja nieustannie emituje cieszące się powodzeniem seriale zrealizowane jeszcze w czasach PRL-u, natomiast w kinach królują zagraniczne animacje. Honor polskiego kina w tej dziedzinie ratuje jedynie Andrzej Maleszka, laureat Emmy. W konkursie znalazło się „Magiczne drzewo”, które ma szansę stać się przebojem. Chociaż Maleszka opowiada w nim także o sprawach poważnych, m.in. o tym jak pogoń za sukcesem sprawia, że rodzice zapominają o swoich dzieciach, zrealizował film atrakcyjny, bez nachalnego dydaktyzmu, który z zainteresowaniem obejrzą także dorośli. Maleszka potrafi znaleźć magię w codzienności, łącząc różne filmowe gatunki: film przygodowy, fantasy i komedię. Szkoda, że tylko on sam pozostał na placu boju. W tym roku Festiwal Polskich Filmów Fabularnych po raz ostatni odbył się we wrześniu. Organizatorzy przenieśli go na maj. Czy zmieni również swoją formułę? Zobaczymy za niecały rok.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.