Życie w pionie

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 25/2009

publikacja 21.06.2009 16:46

Krzysztof Zanussi to reżyser niezależny i wierny sobie, a przez to nieakceptowany przez wielu. 17 czerwca skończył 70 lat.

Życie w pionie fot. EAST NEWS/SE/SEBASTIANWOLNY

W świecie, gdzie obowiązuje program wiecznego karnawału i beztroski, konsekwentnie przypomina, że istnieje śmierć i że za wszystko trzeba płacić. – Wiem, że to może denerwować – przyznaje. – Ludzie żyją zajęci niefrasobliwą konsumpcją, a ja mówię, że każdy musi zmierzyć się z cierpieniem. Nieustannie głosząc etos starej inteligencji, nie bardzo musi się podobać nowym ćwierć- i półinteligentom. A to, że czyta i można z nim rozmawiać o wszystkim, dodatkowo mu szkodzi, bo jest lepszy od innych artystów, którzy znają się tylko na sztuce. – Wydaje mi się, że mamy powołanie do wszechstronności – uważa. – Zanim odrzucimy wiele form aktywności, dobrze jest w nich znaleźć pewną harmonię.

Dystans i uważność
Urodził się we wspomnienie św. Brata Alberta, swojego ulubionego świętego, o którym nakręcił film według dramatu Wojtyły „Brat naszego Boga”. Wanda – mama Zanussiego – nazywała Chmielowskiego „mało obstawionym świętym”, do którego jeszcze nie tak wielu się modli, więc zawsze ją wysłuchuje. Modliła się do niego także w intencji syna.

Związek z Bratem Albertem przełożył się na życie autora „Pora umierać”. Przez lata z żoną Elżbietą w swoim domu na Żoliborzu, a teraz w Laskach, bezinteresownie goszczą kilkudziesięcioosobowe grupy młodzieży ze Wschodu i z odległych regionów Polski, organizując im niepowtarzalne warsztaty edukacyjne. Zanussi nie bardzo to nagłaśnia. Ma to po dziadku Aleksandrze, sądzącym, że dobro, o którym się mówi, zmniejsza się o połowę. Studiował fizykę, filozofię, ostatecznie skończył łódzką szkołę filmową.

Teraz powtarza, że chciałby być bardzo bogaty, by fundować stypendia młodym, którzy dokonają odkryć w dziedzinach przez niego nie zgłębionych. Jego dyplomowy film „Śmierć prowincjała”, nakręcony w klasztorze w Tyńcu, zdobył nagrody na międzynarodowych festiwalach. W Mannheim uhonorowano go za wartości chrześcijańskie, a w Moskwie uznano za najlepszy film zagraniczny o ateistycznej wymowie. Kolejne filmy nie miały tak skrajnego odbioru. Zawsze odnosił się w nich do wartości, analizując motywy postępowania bohaterów, pytając o wybory. Nie bez powodu uznano go za twórcę kina moralnego niepokoju, nazywano polskim Bergmanem. Na zewnątrz postrzegany jest jako błyskotliwy intelektualista z dystansem do świata. Kiedy pozna się go bliżej, a znamy się dzięki rozmowie dla „Gościa” od 20 lat, widać, jakim ciepłem i uważnością otacza innych.

Samoloty i intensywność
W jego twórczości można wyróżnić nurt metafizyczny, widoczny m.in. w „Strukturze kryształu”, „Iluminacji”, „Suplemencie”. I prowadzony równolegle do niego społeczny opis świata w filmach takich jak „Życie rodzinne”, „Barwy ochronne”. Osobną część stanowią obrazy, w których przyznaje się, że jest katolikiem – o św. Maksymilianie Kolbem czy Janie Pawle II. – Wielu do dziś mi nie darowało, że zdradziłem się jako artysta, zrobiłem coś na zamówienie – tłumaczy. Ale to nie była zdrada, tylko realizacja twórczego zamiaru. Jest katolikiem przejmującym się swoim Kościołem, wypowiadającym nieraz pobudzające do refleksji słowa krytyki.

Jako członek Papieskiej Rady ds. Kultury pytał swoich kolegów kardynałów o lektury. Postulował wymianę bibliotek w seminariach. Podróże to jego styl życia. Kilka razy w tygodniu wyjeżdża w inną stronę świata na wykłady, pokazy filmów, jurorowanie festiwalom, spotkania z młodzieżą. – Dzisiaj młodym potrzebny jest doradca, autorytet, widać, jak chętnie z nim rozmawiają – mówi jego żona. Krzysztof Zanussi uwielbia latać samolotami, łatwiej nimi dotrzeć do Moskwy niż samochodem do Rzeszowa. Częściej mówią o nim w mediach włoskich, rosyjskich, ukraińskich czy amerykańskich niż w polskich. Niesłusznie niedocenione „Serce na dłoni” w Stanach cieszyło się dużym uznaniem. Mało kto wie, że tydzień temu odebrał za swoje dokonania od prezydenta Juszczenki order Jarosława Mądrego. Z sukcesem reżyseruje w teatrach od Syrakuz do Irkucka. Przychodzi mu to łatwo, bo zna 8 języków.

Przez lata we włoskiej telewizji RAI Uno prowadził swój autorski program. Z podróży przesyła najbliższym kartki, a żonie przywozi perfumy Mistery. Powtarza, że oprócz ciała, trzeba ćwiczyć ducha. – Człowiek bezwładny, który nie włada własnymi impulsami, jest niezdolny do życia i przegrywa w każdej sprawie – mówi. Zachęca do intensywności życia. – Najważniejsze jest, żeby przetrwać w pionie, kiedy wszystko rozsypuje się w piasek – uważa. – Jak długo walczymy, bronimy się przed rozkładem. To dotyczy świata doczesnego, żyjemy nadzieją na życie wieczne, ale mamy poczucie niepewności – dodaje. Jedno jest natomiast pewne, że są tacy, którzy czekają na jego kolejne filmy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.