Trenowaliśmy z wojskiem

Adam Śliwa

|

GN 5/2023

publikacja 02.02.2023 00:00

„Teren wojskowy. Wstęp wzbroniony”. Dziś jednak ta tabliczka nie obowiązuje. Brama ośrodka szkolenia 18 Bielskiego Batalionu Powietrznodesantowego jest otwarta, a wartownicy chętnie pomagają. Razem z dwiema setkami ochotników przyjechaliśmy na akcję „Trenuj z wojskiem”.

Uczestnicy wyglądali bardzao profesjonalnie. Uczestnicy wyglądali bardzao profesjonalnie.
HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ

Elitarna jednostka spadochroniarzy i perspektywa kilku godzin treningu wydawała się pomysłem tylko dla wytrwałych. Mijaliśmy bramę pełni obaw. Jednak na miejscu spotkaliśmy ludzi w różnym wieku i w różnej kondycji, a trening okazał się nie szkoleniem wojskowych rezerwistów, lecz ciekawą przygodą w świetnej atmosferze, pokazującą, czym nasi żołnierze zajmują się na co dzień.

Rozpalić pasję

Przed laty mężczyzni odbywali obowiązkową służbę i po latach mogli snuć opowieści o tym, jak to w wojsku było. 12 lat temu Wojsko Polskie stało się armią zawodową i dziś kontakt większości z nas z żołnierzami ogranicza się tylko do obserwowania defilad i śledzenia o nich informacji w mediach. – Chciałem zobaczyć, jak nasza armia zmieniła się od czasów mojej służby wojskowej prawie 38 lat temu – mówi Marek Praski, który na trening przyjechał ze Sławkowa. A zmieniła się bardzo. I nie chodzi tylko o wyposażenie, ale też o mentalność i otwartość. Na każdym stanowisku żołnierze chętnie dzielili się wiedzą i wyznaczone 30 minut mijało stanowczo za szybko.

Wszystkich uczestników przywitał dowódca batalionu i ruszyliśmy w teren. Na początek obsługa broni na strzelnicy. Pistolet i karabinek Grot z ćwiczebną barwiącą amunicją dają możliwość opanowania podstaw bezpiecznego użycia broni i sprawdzenia, czy potrafimy strzelać celnie. – Przy strzelaniu amunicją ćwiczebną nie ma odrzutu, więc i dziesiątek w tarczy jest więcej, ale to dobrze – uśmiecha się porucznik spadochroniarzy, nasz przewodnik. W tak krótkim czasie trudno nauczyć się dobrze strzelać, ale można tu odkryć swoją pasję. – Moja żona była na pierwszej edycji akcji. Tak jej się spodobało strzelanie, że teraz szuka strzelnic, aby pogłębiać wiedzę – dodaje oficer. Obsługa broni, szkoła przetrwania, poruszanie się w terenie – tych umiejętności nikt nie jest w stanie posiąść w ciągu kilku godzin. Taki dzień nie ma jednak na celu szkolenia rezerwistów. Wiele osób chce sprawdzić, czy wojsko jest dla nich. Na stanowisku o maskowaniu przy karabinie snajperskim spotykamy pana Marcina z synem Kubą. – Syn jest w klasie maturalnej i będzie musiał wybrać swoją dalszą drogę, a że interesuje się wojskiem, to postanowiliśmy się zapisać i zobaczyć, jak to wygląda od środka – mówi ojciec. – Świetny sposób na spędzenie ostatniego dnia ferii. Na razie najbardziej podobały mi się zajęcia z taktyki zielonej – dodaje maturzysta. Ruszamy więc sprawdzić, co to za szkolenie, i kierujemy się w stronę lasku, gdzie słychać głośne: „Kontakt z przodu!”. Kursanci w hełmach i kamizelkach z bronią wyglądają bardzo profesjonalnie. Sprawnie wycofują się, dając znać osobie obok klepnięciem w ramię, że już czas. Żołnierze tłumaczą różne znaki i zachęcają do głośnego wykrzykiwania komend. – Zielona taktyka, czyli walki w terenie, na przykład leśnym, to jeden z głównych elementów, którymi zajmuje się współczesne wojsko. Dzięki takim dniom jak dzisiejszy możemy pokazać, w czym tak naprawdę jesteśmy dobrzy – wyjaśnia oficer.

Zabawa i nauka

Ruszamy dalej. Obok drogi stoją trzy wojskowe samochody Humvee, znane z wielu filmów. Uczestnicy w hełmach i z bronią uczą się, jak z nich szybko wysiadać i jak takiego kolosa zamaskować w terenie. Wszystko w przyjaznej atmosferze i z humorem. – Dla żołnierzy to także przyjemność – móc pokazać, czym się zajmują. Niektórzy zaprosili swoich znajomych czy rodziców, ale większość gości to osoby, które przyjechały po raz pierwszy – wyjaśnia nasz przewodnik. Duże zainteresowanie, ale i sympatia dla wojska pojawiły się po sytuacji na granicy z Białorusią. – Nie chciałbym, abyśmy znów byli zniewoleni, jak już bywało w historii. Mam 63 lata, ale jestem zdania, że póki dam radę, moje doświadczenie może się zawsze przydać. Oczywiście nie jako komandosa, ale choćby w kuchni – mówi Marek Praski. – Taki dzień to dobra okazja, aby odświeżyć sobie wiadomości – dodaje.

Kierujemy się do miejsca, gdzie chorągiewki znaczą pole minowe. Wielka mina przeciwpancerna leży na skrzyni, a dwie osoby z wykrywaczami metali szukają zakopanych pułapek. W jednostce każdy żołnierz przechodzi podstawowe szkolenie saperskie. Saper myli się tylko raz, więc warto uważnie wysłuchać instruktora. Poza klasycznymi wykrywaczami wojsko używa także sprzętu, który jest w stanie z 50 metrów zlokalizować przewód pułapki. Idziemy na kolejne „wybuchowe” szkolenie, tym razem z rzucania granatami. Nie jest to łatwe zadanie. Cztery kobiety biorą zamach, a stojący obok celu żołnierz stoi niewzruszony. – Nie boi się pan, że dostanie w głowę? – pytamy. – Tak naprawdę niewiele osób tu dorzuca – pada odpowiedź. I rzeczywiście ćwiczebne granaty lądują bliżej. – Przy rzucaniu ostrym granatem adrenalina i chęć wyrzucenia go są tak duże, że większość miota nim znacznie dalej – śmieje się spadochroniarz.

Poza dobrą zabawą można tu też nabyć umiejętności przydatnych w cywilnym życiu. W punkcie medycznym spadochroniarz uczy, jak założyć opaskę uciskową, aby uratować kończynę. Zawsze podobało mi się, że w wojskowym szkoleniu nie ma zbędnych ruchów. Wszystko jest tak opracowane, aby szybko i sprawnie wykonać zadanie. Obok dziewczyna z klasy mundurowej leży na elastycznych noszach, ciągnięta na nich przez koleżankę jak na sankach. – Istnieją też nosze w formie małego pakunku, mieszczące się w plecaku. Świetny pomysł na wycieczkę w góry, gdyby przyszło nieść kogoś ze zwichniętą nogą – tłumaczy instruktor.

Spadochrony

Spadochroniarze zaczynają walkę tam, gdzie nikt nie chciałby się znaleźć. Po zrzuceniu z samolotów są odcięci od zaopatrzenia i muszą przez kilka dni radzić sobie samodzielnie w lesie. To również część szkolenia. Uczymy się więc dziś także technik przetrwania zwanych SERE, obejmujących m.in. kwestie związane z pozyskiwaniem i uzdatnianiem wody czy z rozpalaniem ogniska. Kilka niewielkich ognisk już płonie, grzejąc miło w ten styczniowy dzień. A okrzyki prawdziwej radości znaczą kolejne sukcesy w rozpalaniu ognia. Ta umiejętność na pewno przyda się w wakacje.

Kolejny punkt to pożywna grochówka i prawdziwe wojskowe racje żywnościowe. Po przerwie kierujemy się na trening walki wręcz i walki z nożem. – Widać, że instruktorzy znają swój fach. Ciekawie opowiadali o sytuacjach, z którymi możemy się spotkać w codziennym życiu – przyznaje Marcin Tutaj, ruszając na zbiórkę swojej grupy.

Jesteśmy w jednostce powietrznodesantowej, więc nie może zabraknąć spadochronów. Żołnierze muszą wykonać rocznie pięć skoków. Desantują się z samolotów Herkules i Casa, a także ze śmigłowców Sokół, najczęściej na Pustynię Błędowską. Bardzo ciekawie prezentują kolejne etapy otwierania się spadochronu. – Czasza mniejszego to prawie 50 metrów kwadratowych – jak niewielkie mieszkanie – śmieje się spadochroniarz. Większy ma powierzchnię ponad dwa razy większą, ale i spadanie jest wolniejsze i lądowanie przyjemniejsze. Przy standardowym spadochronie, przy wadze skoczka ze sprzętem wynoszącej 120 kg, prędkość opadania to aż 5 m/s. Obciążenie dla ciała, jakby wyskoczyć z pierwszego piętra. Trzeba mieć dobrą kondycję.

Jak już się przekonaliśmy, wszystkiego można dotknąć i spróbować, więc cała grupa rozpoczyna zakładanie spadochronów, spadochronów zapasowych, broni i zasobników. Pani Basia, pielęgniarka z bielskiej jednostki, przyprowadziła na dzisiejszy trening swoją 16-letnią wnuczkę Oliwię i jej koleżankę. Dziewczyny uginają się pod ciężarem spadochronów, ale wysiłek kończy pamiątkowe zdjęcie i szeroki uśmiech. – Całość waży ok. 50 kg, a jeszcze trzeba wybić się z drzwi, aby bezpiecznie oddalić się od maszyny – dodaje instruktor.

Na zakończenie podziękowanie od dowódcy, dyplomy i wspólne ognisko. Naprawdę żal opuszczać gościnne progi jednostki. – Kiedyś spotkałem na parkingu kobietę, której zepsuł się hamulec w samochodzie i nie mogła dodzwonić się po pomoc. Zatrzymałem się i pomogłem. Chciała mi zapłacić, ale odmówiłem, mówiąc, że jestem żołnierzem. To przecież także ona płaci w podatkach na naszą pensję – opowiada oficer. Myślę, że dla większości uczestników ten jeden dzień w koszarach poza sporą dawką wiedzy i dobrej zabawy był też dobrą okazją, aby poczuć, że to nasze wspólne wojsko. A czy narodziły się także nowe pasje? Spore kolejki zainteresowanych młodych ludzi przy namiocie Wojskowego Centrum Rekrutacji były chyba najlepszą odpowiedzią. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.