Brewiarz Herberta

ks. Jerzy Szymik, teolog, poeta, profesor Wydziału Teologii Uniwersytetu Śląskiego

|

GN 27/2008

publikacja 10.07.2008 20:34

Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie, Dwie tylko: poezja i dobroć ... i więcej nic... C. K. Norwid

Brewiarz Herberta fot. JACEK BEKMAN

Zbigniew Herbert zmarł przed dziesięcioma laty, około godziny czwartej nad ranem, 28 lipca 1998 roku. Tamtej nocy, kiedy odchodził „jeden z największych poetów współczesnej Europy” (słowa Karla Dedeciusa, genialnego tłumacza polskiej poezji na niemiecki), nad Warszawą szalała letnia burza. Epilog burzy... Właśnie tak brzmi tytuł ostatniego tomu wierszy Poety (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1998). Wśród czterdziestu trzech utworów składających się na tę książkę, cztery noszą ten sam tytuł: Brewiarz. Oto ostatni z nich:
 

Panie
wiem że dni moje są policzone
Zostało ich niewiele
Tyle żebym jeszcze zdążył zebrać piasek
którym przykryją mi twarz

nie zdążę już
zadośćuczynić skrzywdzonym
ani przeprosić tych wszystkich
którym wyrządziłem zło
dlatego smutna jest moja dusza

życie moje
powinno zatoczyć koło
zamknąć się jak dobrze skomponowana sonata
a teraz widzę dokładnie
na moment przed codą
porwane akordy
źle zestawione kolory i słowa
jazgot dysonans
języki chaosu
dlaczego
życie moje
nie było jak kręgi na wodzie
obudzonym w nieskończonych głębiach
początkiem który rośnie
układa się w słoje stopnie fałdy
by skonać spokojnie
u twoich nieodgadnionych kolan

Jeśli zgodzić się z wyrażaną przez Adama Zagajewskiego tezą, iż jednym z najważniejszych kryteriów doskonałości wiersza jest „wewnętrzny dreszcz” odbiorcy, czwarta część Brewiarza jest utworem doskonałym. Dreszcz towarzyszy czytelnikowi od pierwszej do ostatniej linii wiersza, a interpretator odczuwa tu z wyjątkowym natężeniem bezradność wobec intensywności obecnego w utworze piękna. Piękna, które głęboko porusza, zostawia ranę. I nie chodzi tu, rzecz jasna, tylko i wyłącznie o emocje, o „dreszcz uczuć” (choć też). Uważna lektura przekonuje bowiem, że wiersz jest dokładnym zaprzeczeniem tego, co zwykło się określać jako sentymentalizm. Ale jest też czymś o wiele więcej niż nagromadzeniem suchych, filozoficznych mądrości na temat śmiertelnej perspektywy życia. Jest i jednym (bezbronną emocją), i drugim (zdystansowaną mądrością), a też czymś „pomiędzy” i czymś „więcej” jeszcze. Jest poezją. Wywołującą dreszcz właśnie.

Jak napisał kiedyś Stanisław Barańczak: „Poezja to być może nic innego jak głos, przypominający nam, że zawsze jesteśmy czymś więcej niż to jedno znaczenie i ta jedna funkcja, które chce nam nadać i do której chce nas przypisać otaczający nas świat, świat upraszczających generalizacji i redukcji, świat topornych podziałów i manipulowanych nienawiści. Bardzo być może, że i w przyszłości nic się w tym świecie »nie zdarzy za sprawą poezji«. A jednak – »ocalić« w nim cokolwiek ludzkiego potrafi tylko ona. »Poezja i dobroć« i więcej nic”.

Wiersz jest o życiu i śmierci, o konkretnym życiu, które dobiega swego ziemskiego, śmiertelnego kresu. Spomiędzy jego wersetów dosięga nas smutek. Więc – jakkolwiek banalnie by to brzmiało – jest to wiersz o przemijaniu. Ale też przemijanie jest jednym z owych królewskich tematów prawdziwie godnych ludzkiej sztuki i kto wie, czy współczesna poezja nie spełnia w tej sprawie dawnej roli chrześcijańskich mnichów, którzy po średniowieczu (mądrym nie tylko w tej kwestii) coraz ciszej i z mniejszą odwagą powtarzali światu memento mori – „pamiętaj, że umrzesz”.

Bohater utworu jest pozbawiony złudzeń. Wie, że zostało mu mało czasu, wie, że już nie wyrówna rachunków, widzi i rozumie z perspektywy „na moment przed codą”, że jego życie nie zatoczy harmonijnego, spełnionego koła. Wszystko to wyraża językiem i metaforyką wziętą z Biblii, muzyki i pogrzebowego obyczaju. Myślę, że nie trzeba i nie wolno się bać smutku i goryczy bijących z tej poezji. Z teologicznego punk-tu widzenia ich atak nie niszczy podstaw chrześcijańskiej nadziei; wręcz przeciwnie: oczyszcza korzenie nadziei i ją samą. Choć czyni to boleśnie, do kości. Ostrze goryczy i smutku poezji Herberta – boć przecie nie tylko tego jednego wiersza – jest skierowane przeciwko pseudonadziei lepionej ze złudzeń. Poeta nakłuwa balon tanich recept na szczęście, łatwych porad rodem nie z Pisma, nie z Księgi Hioba, niepomnych trupich cieni Oliwnego Ogrodu, lansujących wizję życia wziętą z makatek i neopogańskich podszeptów.

Skąd ta teza? Bo pierwsze słowo utworu i jego tytuł nie są tylko pustą, dekoracyjną ornamentacją, przeciw-nie – stanowią istotę rozumienia tekstu. Odzieranie ze złudzeń, gorycz i skowyt są elementem poetyckiej modlitwy. Pisał krytyk: „Człowiekowi Herberta pozostaje modlitwa. Kim jest jednak bóg tej poezji, nie wiem. Ale wiem, że poetyckie modlitwy Herberta są aktem pojednania ze stwórcą – kimkolwiek by on był”. Brak, oczywiście, jednoznacznych i niepodważalnych dowodów tożsamości owego „boga i stwórcy”. Niemniej, doświadczenie podpowiada, że brewiarz rzadko pojawia się w rękach panteisty bądź agnostyka. Wystarczy zresztą otworzyć Księgę Lamentacji, Hioba czy Psalmów, by rozpoznać pokrewieństwo tonacji: mieszaninę gorzkiej skargi i ufności, wygrzebywanej modlitwą spod popiołów. Biblijne rozumienie nadziei jest zawsze paschalne – przez Krzyż – i tym samym znacznie głębsze od stoicyzmu. Uśmiercanie pseudonadziei jest służbą prawdziwej nadziei. Tak uczą biblijni prorocy. Ostatnia strofa Brewiarza jest – poza wszelkimi innymi treściami i sensami tam obecnymi – także czymś w rodzaju poetyckiej wersji „teologii życia”, cząstką antropologii teologicznej wpisanej w poetycki utwór, próbą odpowiedzi na pytanie o „skąd” i „dokąd” życia. Życie jest (mogło być? Miało być? Powinno być?) od-Boskie i ku-Boskie:
 

obudzonym w nieskończonych głębiach
początkiem który rośnie
układa się w słoje stopnie fałdy
by skonać spokojnie
u twoich nieodgadnionych kolan


Niekwestionowany mistrz Herberta, profesor Henryk Elzenberg, zapisał w swoim dzienniku pod datą 7 kwietnia 1957: „Modlitwa jest aktem pokory, uznania własnej nicości. Pokory wobec wartości, którym się sprzeniewierzyłem, powołania, któregom nie spełnił, nieokreślonej świętości, którą uniwersum jest przeniknięte i której pozwoliłem zniknąć mi z oczu. Tu jest jej siła odradzająca: nic tak jak akt ostatecznej pokory nie leczy z nienawiści, z rozpaczy, nie pozwala odnaleźć siebie samego”. Trzeba pamiętać o tej właśnie nauce toruńskiego filozofa, kiedy wyczytujemy w Epilogu burzy, Brewiarzu skargę i zgodę na świat, jaki jest, mijający i nie potrafiący sam sobie nadać sensu, kiedy po trudach lektury docieramy do podszewki wierszy Herberta, utkanej z pozbawionej złudzeń (przez naturę i historię) niełatwej i gorzkiej akceptacji świata. Zgoda i akceptacja prawie zawsze bywają opatrzone cudzysłowem, ukryte za kilkoma warstwami „przeciwpatetycznych” zasłon, chronione ironią, formułowane w otoczeniu „śmiertelnym”:
 

liście zwisają w cichym powietrzu
drży gałąź potrącona cieniem odlatujących ptaków
i tylko świerszcz ukryty
w żywych jeszcze włosach Memnona
głosi przekonywającą
pochwałę życia –
(fragment wazy greckiej)


– wydartą królestwu śmierci, prawdziwą.
A sens jest darem, niczym innym. Przychodzi spoza jazgotu, dysonansów i porwanych akordów naszych biografii. Z góry. I choć dni nasze są policzone, odmawiamy brewiarz. By podsycać to najbardziej ludzkie z ludzkich pragnień:
 

(...) skonać spokojnie
u twoich nieodgadnionych kolan.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.