Bez lukrowania

Szymon Babuchowski

|

GN 51/2007

publikacja 27.12.2007 10:41

Szymon Babuchowski: Właśnie ukazała się trzecia część „Przypadków księdza Grosera”, zatytułowana „Cudze pole”. Wznowiono też dwie pozostałe części. Od początku Pan planował, że to będzie trylogia?

Bez lukrowania Właśnie nakładem wydawnictw Zysk i S-ka i „W drodze” ukazały się wszystkie trzy tomy„Przypadków księdza Grosera” Mirosław Jabłoński

Jan Grzegorczyk - ur. 1959 r. – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych. Od 25 lat związany z miesięcznikiem „W drodze”.

Jan Grzegorczyk: – Nie, w żadnym wypadku! W ogóle narodziny Grosera były zabawne. Przed laty napisałem króciutkie opowiadanie o dwóch siostrach. Jedna z nich czytała książkę wymyślonego przeze mnie księdza Grosera. Po opublikowaniu tego opowiadania przybiegła do redakcji „W drodze” jedna z czytelniczek, z pytaniem, gdzie może kupić książkę księdza Grosera. Spojrzeliśmy na siebie z o. Pawłem Kozackim i wiedzieliśmy już, że taką postać trzeba powołać do istnienia. W tamtym czasie ksiądz jako postać literacka to było coś bardzo egzotycznego. Ja siedziałem już 20 lat w redakcji „W drodze”, gdzie codziennie spotykałem się i z zakonnikami, i z księżmi diecezjalnymi. Zresztą od dziecka przez mój dom przewijali się księża. Pomyślałem, że popełniłbym grzech zaniedbania, gdybym tych swoich spotkań i rozmów nie utrwalił w literaturze. Po pierwszym tomie „Adieu” odezwały się głosy z żądaniem napisania trylogii.

W Pana najnowszej książce jest taka scena: młody ksiądz atakuje księdza Grosera na spotkaniu autorskim za „prostackie słownictwo, popisy i schlebianie gustom publiczności”. Czy Pan też spotyka się z podobnymi atakami?
– Na spotkaniach autorskich rzadko, ale zarzuty propagowania kiczu i gorszenia padają regularnie. Najczęściej „zgorszeni” nie potrafią dać świadectwa lektury, wczytania się w moje intencje. Albo w ogóle nie czytali, albo czepiają się wypowiedzi bohatera, która w żadnym wypadku nie jest głosem autora. Niestety, poziom zdarzeń w powieści jest często utożsamiany z przesłaniem, które autor chce przekazać. Pisarz musi stworzyć napięcie. Gdybym miał słuchać recept na pisanie, których udzielają mi tzw. osoby rozsądne, to musiałbym książkę skończyć po pierwszym rozdziale. Wszyscy poszliby na łąkę oglądać ptaszki i śpiewać pieśni nabożne. Taka „pobożność” wyklucza istnienie literatury, która rządzi się swoimi prawami. W każdej książce musi nastąpić zderzenie dobra i zła.

Ale lubi Pan wsadzać kij w mrowisko. Biskup molestujący kleryka, ksiądz, który nie wierzy w celibat, zakonnica w ciąży są bohaterami Pana najnowszej książki. Czy to nie jest kalanie własnego gniazda?
– Norwid pisał: „Nie ten ptak gniazdo kala, co je kala, lecz ten, co mówić o tym nie pozwala”. Trzeba zapytać, czy ludzie faktycznie są zgorszeni moimi książkami, czy rzeczywistością, którą przedstawiam. Jeżeli bym kłamał, to mieliby prawo być zgorszeni. Ale ja naprawdę nie jestem tropicielem sensacji. Te niby bulwersujące wypadki, które Pan podał, nie są przecież wymyślone. Musiałem się z nimi zmierzyć, skoro moja powieść wyrosła w czasach będących dla wielu ludzi czasami ciemności. Z powodu tych „dziur w sutannie” część ludzi, nie tylko kapłanów, odchodzi, odwraca się od Kościoła. Zamknięcie się na tę rzeczywistość, lukrowanie jej, nic tu nie pomoże. Ja swoje książki piszę dla ludzi poszukujących, stawiających sobie pytania.

Myśli Pan, że brakuje dziś takich książek?
– Od czasu napisania „Adieu” sytuacja się zmieniła. Ale proszę zauważyć, jak wyglądają nasze stragany przy wyjściu z kościoła. To jest literatura kolorowa, ale w swoim przesłaniu bardzo jednorodna. Nie mam nic przeciwko niej. Chciałbym jedynie zwrócić uwagę na fakt, że w Kościele co tydzień gromadzi się wspólnota ludzi o bardzo różnych potrzebach duchowych i intelektualnych. I tylko część z nich otrzymuje dla siebie pokarm.

Jaki pokarm otrzymają Pana czytelnicy? Czym chce się Pan z nimi podzielić?
– Bliskie są mi słowa Charlesa Péguy’ego, że grzesznik jest w samym centrum chrześcijaństwa. Jego zdaniem, nikt nie jest tak kompetentny w sprawach chrześcijaństwa jak grzesznik – chyba że święty. Ja zajmuję się od samego początku zarówno grzesznikiem, jak i świętym. I czynię to nie dla celów sensacyjnych czy handlowych, tylko wydaje mi się, że takie jest spojrzenie Boga. Pan Jezus powiedział Faustynie, że im większy grzesznik, tym większe ma prawo do Jego miłosierdzia. Pisarz religijny zajmuje się grzesznikiem właśnie po to, żeby zobaczyć, jak działa w nim to miłosierdzie i łaska.

Na okładce ostatniej książki Piotr Śliwiński podaje przepis na „Grzegorczyka”: z jednej strony ciemna strona Kościoła, z drugiej – to, co w człowieku bohaterskie i „katolickość” w swym pierwotnym znaczeniu: powszechności, codzienności, bliskości. Podpisuje się Pan pod takim przepisem?
– Myślę, że gdyby ten przepis sprowadzić tylko do tego, to moje książki nie cieszyłyby się takim powodzeniem. Coś tam jeszcze do tej receptury dodaję… Natomiast jest mi ona bliska z tego powodu, że mówi prawdę o moim katolicyzmie. Ludzie często pytają mnie, czy uważam się za pisarza katolickiego. Jeżeli to miałoby oznaczać pisanie na kolanach, katechetyczne, to nie! Jestem pisarzem katolickim w tym szerszym rozumieniu, o którym wspomina Śliwiński i o którym wcześniej mówił Miłosz – że katolicyzm to powszechność, misyjność. Nie zgadzam się na bycie w getcie. Pisarze katoliccy mają rzetelnie opisywać dobro i zło, korzystając ze środków, które daje literatura. Gdyby ktoś myślał o cenzurowaniu Biblii, tak jak dzisiaj chce się cenzurować powieści religijne, to niewiele osób by ona przekonywała. Biblia jest przez to przekonująca, że nie tuszuje faktów. Jej bohaterowie są pełnokrwiści – przeżywają upadki i podnoszą się z nich.

Kto z pisarzy katolickich jest dla Pana mistrzem?
– Staram się nie wzorować na nikim do końca. Moje pisanie wynika z fascynacji człowiekiem. Natomiast mistrzem duchowym był dla mnie Roman Brandstaetter. On zaszczepił mi dwie podstawowe prawdy. Nauczył mnie, że wątpliwości nie szkodzą wierze, że są one dla niej jak szczepionka. I że sprzeczności to bogactwo człowieka, a nie jego ciemna strona, którą należy ukrywać. Na religię, na Biblię jako świat pytań otwierał mnie też bardzo Tadeusz Żychiewicz. Oczywiście gdzieś blisko nich był ksiądz Jan Twardowski, który mówił, że chrześcijaństwo polega m.in. na akceptacji tajemnicy. Natomiast jeżeli chodzi o powieść zagraniczną, to na pewno inspirował mnie Graham Greene i Guareschi ze swoim don Camillo. W pisaniu o kapłaństwie najwięcej czerpię od Henry’ego Nouwena, autora „Zranionego uzdrowiciela”. Głosił on, że ksiądz winien dzielić się całym swoim życiem z ludźmi, których prowadzi. Że jego „rany” mogą innych leczyć.
Na Pana stronie internetowej widnieje motto: „W pisaniu najważniejsze jest dla mnie dotarcie do człowieka”.

Czy to się udaje?
– Bezustannie dostaję listy. Ludzie piszą na przykład, że dzięki moim książkom wychodzą z depresji. Śmieją się i płaczą. Albo po latach nieobecności w Kościele ktoś nagle do niego wraca, bo zobaczył, że kapłan to człowiek wymagający pomocy i współczucia, jak wszyscy. To jest dla mnie niesamowitym utwierdzeniem. Ciekawe, że czytelnicy wzruszają się zarówno „Niebem dla akrobaty”, jak i powieściami o księdzu Groserze. Za tę pierwszą książkę Związek Polskich Kawalerów Maltańskich przyznał mi nagrodę Feniksa. Otrzymałem już oficjalne pismo. Po dwóch miesiącach nagroda została mi – telefonicznie – odebrana, tylko dlatego że zamierzałem wydać „Cudze pole”. Zabawne to, ale i smutne. We wszystkich moich książkach jestem tym samym autorem. Nie mam różnych obliczy.

Listy, o których Pan wspomniał, to o wiele ważniejsza nagroda. Od kogo Pan je otrzymuje?
– Dosłownie od wszystkich. Od staruszek, prawie stuletnich, i od młodzieży. Od księży. Mnóstwo listów dostaję też od ludzi spoza Kościoła. Trudno powiedzieć, że niewierzących, ale na pewno agnostyków. Dziękują mi, że swoimi książkami stworzyłem dla nich jakąś przestrzeń do dyskusji o wierze i Kościele.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.