Wagony zamieniają się w sale wystawowe

Przemysław Kucharczak

|

GN 39/2007

publikacja 03.10.2007 09:05

Zabrzmi orkiestra dęta, a na dworzec wtoczy się z sapaniem i w kłębach pary pociąg. Niezwykły pociąg z wystawą o historii polskich ziem zachodnich. Zaczyna się jego kilkuletnia podróż po zachodniej i północnej Polsce.

Wagony zamieniają się w sale wystawowe Wagony zamieniają się w sale wystawowe Marek Piekara

Za kilka dni wystawa wjedzie na wrocławski dworzec. Potem parowóz zawiezie ją na pięć dni do miasteczka Malczyce, a jeszcze później do Jelcza-Laskowic, Oleśnicy i Wałbrzycha. Odwiedzi wielkie miasta i małe miasteczka na całej długości „ściany zachodniej”. To wystawa, która sama odwiedza widzów. Dlaczego jest w pociągu? Bo właśnie kolejowe wagony przywiozły po wojnie na ziemie zachodnie mieszkańców Kresów. Wystawa to hołd dla tych ludzi. – To wystawa i dla dziadka, i dla wnuka – zapowiada Juliusz Woźny, rzecznik prasowy wrocławskiego Ośrodka „Pamięć i Przyszłość”. – Dziadka, bo to jest wystawa o nim. Ale zrobiona w nowoczesnej formie, która może się podobać wnukowi – wyjaśnia.

Farciarze jadą na Zachód
W ośmiu wagonach robotnicy przykręcają właśnie tablice z fotografiami. Na jednej z nich widać Wrocław. Ale jest to Wrocław, który zobaczyli Polacy przyjeżdżający ze Wschodu w 1945 roku. Widać ruiny kamienic, zniszczonych przez artylerię Armii Czerwonej. Albo wrocławski pomnik Wilhelma I. Ten niemiecki cesarz dumnie siedzi na spiżowym rumaku pośród zgliszcz. Podpis głosi, że ten pomnik został wysadzony w powietrze 21 października 1945 roku. Ale obok fotografii pracownicy montują też ekrany. – Polecą tu filmy, na których świadkowie sami opowiedzą o swojej drodze na ziemie zachodnie – mówi Juliusz Woźny. – Dzisiaj widzowie ciągle używają pilota, szukają programu, w którym coś się dzieje. Więc nie pokażemy im gadających głów, tylko całe filmiki, zmontowane bardzo dynamicznie – zapowiada.

Przysłuchuję się jednemu z takich filmów. Siwowłosy Ambroży Grzenia znalazł się we Wrocławiu wiosną 1945 roku, w czasie oblężenia przez wojska sowieckie. – Jedliśmy tylko kaszę jaglaną, dlatego jej nienawidzę do dzisiaj. Z młodszym o rok przyjacielem karmiliśmy kiedyś tą kaszą gołębie – wspomina z ekranu. – Zabrakło mi kaszy w kubeczku, więc wróciłem się do piwnicy po nową. Ale w tym właśnie momencie na podwórko upadł pocisk artyleryjski i wszystkie dzieci zginęły. Kiedy wróciłem, nawet nie mogłem poznać mojego małego przyjaciela. Od tej pory mama zabroniła mi w ogóle wychodzić z piwnicy – wspomina.

Juliusz Woźny kiwa głową. – Ciekawe, że świadkowie prawie zawsze opowiadają nam refren: „Wie pan, miałem szczęście”. Jak Feliks Trusiewicz z Wrocławia. Jego babcię na dzisiejszej Ukrainie coś tknęło i kazała mu pójść późnym wieczorem do lasu po drewno – mówi Woźny. – Kiedy wrócił, zastał całą rodzinę porąbaną siekierami. Był jedynym z wioski, który przeżył. Zrozumiałem, że na ziemie zachodnie dotarli szczęśliwcy. Oni tego wtedy tak nie odbierali, dla nich wyjazd był tragedią. Ale w rzeczywistości są farciarzami. Bo pechowcy leżą na Wołyniu – dodaje.

Krzywią się wagony
Jeden z wagonów to sala, w której zorganizowana grupa, na przykład klasa, będzie mogła obejrzeć film i o nim podyskutować. A w innym wagonie jest kącik dla wolontariuszy, którzy będą zbierać świadectwa… starszych ludzi zwiedzających wystawę. Ludzi, którzy przyjechali tutaj ze Wschodu.

– Oni mają do opowiedzenia fantastyczne rzeczy. Jeśli z nami porozmawiają, my też będziemy mogli poznać smak ich podróży z Kresów – mówi Woźny. – Oni musieli opuścić groby swoich przodków. To było najbardziej dramatyczne dla świadków, których jest coraz mniej, a którzy już wtedy byli dorośli. Bo dzieci przeżywały to nie tak mocno, czasem wręcz ciekawiła je pierwsza w życiu podróż pociągiem – dodaje.

Po opuszczeniu domów repatrianci często przez kilka tygodni koczowali przy stacjach kolejowych. – Musieli dokonywać dramatycznych wyborów, co zabrać. Czy dwie krowy, a może krowę i konia? Stadko kur czy ukochanego pieska? – mówi Woźny. – Wspominają, że po drodze w pociągach „krzywiły się” wagony. Musieli więc wręczać sowieckiej obsłudze pociągu spirytus. A wtedy wagony się prostowały i mogli jechać dalej – relacjonuje.

Organizatorzy proszą świadków, żeby przynieśli też na wystawę swoje pamiątki. Zdjęcia i dokumenty wolontariusze na miejscu zeskanują – i natychmiast oddadzą je właścicielowi. A zebrane świadectwa i pamiątki wzbogacą wielkie Muzeum Ziem Zachodnich, które za pięć lat stanie w centrum Wrocławia.

– Chcemy, żeby po naszym odjeździe w odwiedzonych miejscowościach powstały grupy wolontariuszy, którzy będą sami zbierać świadectwa – mówi Woźny. – Później wyślą nam je, a my będziemy wieszać te świadectwa na naszej stronie internetowej – obiecuje.

Płacz po Niemcach
Po co jednak we Wrocławiu budować nowe, wielkie muzeum? – Bo historia polskich ziem zachodnich to ewenement na skalę światową – wyjaśnia z pasją Marek Mutor, dyrektor Ośrodka „Pamięć i Przyszłość”. – Nigdzie na świecie nie doszło do całkowitej wymiany ludności na tak gigantyczną skalę. Chcemy tę historię pokazać sobie samym i światu – mówi. Według dyrektora, przyglądanie się, jak ludzie z wielu różnych regionów II RP znaleźli tu wspólny język i doprowadzili do rozkwitu kultury, jest fascynujące.
Jeszcze przed kilku laty zabytki we wsiach i miasteczkach ziem zachodnich sprawiały wrażenie, jakby zupełnie nie pasowały do żyjących obok ludzi.

Nie tylko dlatego, że bywały zaniedbane. Ludzie najczęściej nie potrafili wiele powiedzieć o ich historii. Te zabytki po prostu nie były „ich”. – Nic dziwnego, wielu repatriantów ostatnie walizki z Kresów rozpakowało dopiero w latach 70. – tłumaczy Woźny. – To się jednak w ostatnich latach zmieniło. Np. we Wrocławiu czujemy tożsamość z ludźmi, którzy mieszkali tu przed wojną i budowali to miasto. Dobrym impulsem, mitem założycielskim, była wielka powódź w 1997. Wrocławianie wystąpili wtedy razem w obronie swojego miasta. Od tamtej chwili ludzie zainteresowali się historią miasta, przeżywamy prawdziwy boom na historię. Niezwykle popularna stała się u nas seria kryminałów, których akcja jest osadzona w Breslau, czyli przedwojennym Wrocławiu – mówi.

Według dyrektora Mutora, Muzeum Ziem Zachodnich może przełamać powojenną traumę między Polakami i Niemcami. – Musimy tylko opowiedzieć historię taką, jaką naprawdę była. Opowiemy więc o trudnych spotkaniach Polaków i Niemców na ziemiach zachodnich – mówi.

Przytacza też jednak opowieść Adolfa Juzwenki, dzisiejszego szefa Ossolineum. Juzwenko w dzieciństwie przyjechał w strasznych warunkach z Kresów do wsi pod Sobótką. Przez osiem miesięcy mieszkał tam z niemiecką rodziną. Rodziną wspaniałą, z którą bardzo się zaprzyjaźnił. Kiedy w końcu ci Niemcy musieli wyjechać, Polacy płakali. Podobnych historii jest wiele. – Mieszkańcy ziem zachodnich zaczynają akceptować wielokulturową przeszłość tych terenów – twierdzi Marek Mutor. – Bo przecież Wrocław, Szczecin i inne miasta były budowane przez wiele narodowości i różne państwa: Polską piastowską, Czechy, Austrię, Prusy, i znów Polskę. I my czujemy, że to jest nasza historia – dodaje.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.