Kto nie istnieje w mediach, nie istnieje

Wojciech Kudyba, poeta, literaturoznawca

|

GN 34/2007

publikacja 27.08.2007 13:29

Chcemy tego czy nie, żyjemy w erze rewolucji komunikacyjnej. To media decydują dziś o naszej świadomości literackiej.

Kto nie istnieje w mediach, nie istnieje Media, a przede wszystkim telewizja, w dużej mierze zastępują dziś fachową krytykę literacką. SE/Eastnews/Robert Wójcik

Bez prawej nogi
Tekstem „Bez prawej nogi” Jarosława Jakubowskiego (GN nr 23) zainicjowaliśmy dyskusję na temat literatury. Pytaliśmy uczestników debaty o to, czy w młodej polskiej literaturze pierwsze skrzypce grają środowiska lewicowo-liberalne. Zastanawialiśmy się, czy mamy w naszej kulturze do czynienia ze słabością konserwatystów, a jeśli tak, to jakie są tego przyczyny. A może kategorie pochodzące ze świata polityki nie nadają się do opisu literatury? Do tej pory z poglądami Jarosława Jakubowskiego polemizowali Artur Nowaczewski i Dariusz Nowacki. Dziś ostatni głos w tej sprawie – artykuł Wojciecha Kudyby o sytuacji literatury w mediach. Podsumowaniem dyskusji niech będą fragmenty listów naszych Czytelników, zainspirowane poruszonym przez nas tematem.


Polemiści Jarosława Jakubowskiego mają rację, gdy piszą o pewnym pomieszaniu materii w artykule „Bez prawej nogi” (GN nr 23). Rzeczywiście brak w nim wyraźnego zakreślenia granic pomiędzy poezją i życiem literackim, prozą i próbami jej ideologizacji, literaturą i jej funkcjonowaniem w mediach. Podjęta przez nich próba skupienia uwagi wyłącznie na obszarze literatury i jej interpretacji, lekceważąca problemy jej medialności, wydaje mi się jednak dość lekkomyślna. Kto bowiem nie istnieje w kreowanym przez media obszarze informacyjnym, nie istnieje także w świadomości czytelników.

Jest niedobrze
Jeśli obejmiemy spojrzeniem rynek księgarski, wysokonakładową prasę, zastanowimy się nad mechanizmami upowszechniania książki, może się okazać, iż pejzaż nie będzie bardzo różnił się od wizji kreślonych dawniej przez Jerzego Stempowskiego: „Oddana w ręce handlarzy świń i łysiejących urzędników, książka europejska stała się parafiańska, tandetna w treści, głupia, zmanierowana na najniższy snobizm. W niewoli utraciła wszelką godność (...). Pamiętający inne czasy czytelnik grzebie hakiem w kupach tego drukowanego paskudztwa, jak śmieciarka w śmietniku, walcząc z mdłościami i chęcią wymiotowania na tę ohydę spłodzoną z bezwstydu i ciemnoty”. Gdyby te słowa napisał któryś z endeckich działaczy dwudziestolecia międzywojennego, może dałoby się je odczarować mantrą o średniowieczu, katolickim zaścianku i wrodzonym antysemityzmie. Ale stało się inaczej. Ich autor był członkiem loży „Kopernik”. Wydają się wciąż aktualne.

Chodzi przecież o wciąż ten sam problem nieczytania. Dariusz Nowacki ma rację, sugerując, iż nie jest to wyłącznie problem Jarosława Jakubowskiego, ale całej rzeczywistości „okołoliterackiej”. Zdaniem Stempowskiego, smutny nawyk ignorancji szerzy się bowiem najpierw wśród wydawców i księgarzy. Eseista zanotował po prostu zmianę modelu pośrednika literackiego, jaka dokonała się w ubiegłym wieku. Dziś wiemy to już z całą pewnością: o ile dawniej bywał on często czytelnikiem, a więc smakoszem i promotorem najbardziej wyśmienitych potraw literackich, o tyle dziś niemal powszechnie zmienia się w handlarza, którego interesuje wyłącznie produkcja, cena zbytu i – by nawiązać do terminologii Stempowskiego – „popyt na świnie”. Nie trzeba wielkiej bystrości, by zauważyć, że w podobną rolę chętnie wchodzą dziś specjaliści od literackiego marketingu, a nawet niektórzy recenzenci. Sądzę, iż zbyt łatwo godzimy się z podobną mentalnością, zbyt pochopnie rozgrzeszamy rozmaite nadużycia rzekomymi prawami wolnego rynku. Zbyt ochoczo wybieramy „dumne wygnanie”, chroniąc się przed specami od nagród i promocji w niszy tzw. czystej literatury.

Myślenie według zysku
Chętnie bym się zgodził z opinią Artura Nowaczewskiego, iż to nie marketing tworzy arcydzieła. Ale rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Literatura to także sposób jej istnienia wśród czytelników. Czy nie jest tak, iż do samej istoty działań marketingowych należą próby wmówienia czytelnikowi, że ma do czynienia z utworem ważnym, a może nawet – arcydzielnym? I czy nie są to często działania skuteczne? Pewnie nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby wśród wydawców, twórców reklam, jurorów ważnych nagród literackich i księgarzy dominowało myślenie według wartości – owocujące promowaniem wyłącznie tego, co literacko najlepsze. Ale tak nie jest. Dominuje myślenie ideologiczne lub – w wersji bardziej cynicznej – myślenie według zysku. Skutki widać gołym okiem: do rangi arcydzieł podnosi się chętnie książki przeciętne, a polityka wydawnicza skłania autorów do smażenia literackich fast foodów.

Kampanie promocyjne zwracają się do potencjalnych czytelników w taki sposób, jakby świadomie chciały upowszechnić najbardziej prymitywne sposoby czytania i najgorsze gusta literackie. Może i dobrze, że wydawnictwa nie kwapią się dziś do wznawiania powieści François Mauriaca, który – jak wiadomo – był wybitnym pisarzem katolickim i równie wybitnym działaczem francuskiej lewicy. Strach pomyśleć, jakimi sloganami opatrywano by jego świetne, mroczne opowieści. Przychodzi mi też do głowy niewesoła myśl, iż gdyby właśnie powstało u nas prawdziwe arcydzieło, prawdopodobnie nikt by tego nie zauważył. Nawet gdyby jakiś szalony wydawca zaryzykował jego druk, niewiele by to zmieniło. I tak nie wiedziano by w mass mediach, jak o nim mówić i jak je promować. Siedem ósmych nakładu oddano by autorowi, żeby rozdał książki rodzinie i znajomym.

Śmierć krytyki
Można odnieść wrażenie, iż wydawcy i ci, którzy organizują marketing literatury, z sobie wiadomych powodów udają niekiedy, że nie odróżniają opowiadania od partyjnej broszury, a dobrze zrobionej powieści od literackiego kiczu – bezwiednie zachęcając do przyjęcia podobnej postawy rzesze potencjalnych autorów i czytelników. I pewnie należałoby odnieść się do całej sprawy z pobłażliwym uśmiechem, gdyby istniała u nas naturalna instancja dementująca marketingowe kłamstewka – jakieś elitarne, lecz wpływowe grono czytelników, którzy zgodziliby się wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co czytają i co rozumieją, a także, niestety, za to, czego nie rozumieją. Mam oczywiście na myśli instytucję krytyki literackiej. Coś, co zazwyczaj pełni rolę biblijnego wiejadła, oddzielającego ziarno od plew, u nas niczego nie reguluje.

Dlaczego? Czymś oczywistym jest uwikłanie krytyków w sieć rozmaitych zależności od mediów. Te mogą być po prostu mniej lub bardziej otwarte, a więc i mniej lub bardziej skłonne do ograniczania swobody krytycznoliterackich wypowiedzi. Przykłady otwartości podawane przez Artura Nowaczewskiego wydają mi się jednak raczej wyjątkami potwierdzającymi smutną regułę niż samą regułą. Wiele wskazuje na to, iż spora część „literackich wkładek” w lewicujących mediach ma charakter quasi-religijny, by nie powiedzieć – sekciarski. Funkcjonuje, opierając się na systemie tabu, który w pewnych przypadkach skutecznie zastępuje dawną cenzurę. Czym, jeśli nie zabobonnym lękiem wytłumaczyć bowiem nieobecność w nich nazwisk wielu naprawdę ważnych i wartościowych autorów?

I co dalej?
Rozumiem, że dogmatyzm wspomnianych środowisk może zachęcać do zwierania szyków prawej flanki. Sądzę jednak, iż wzmacnianie systemów tabu po którejkolwiek stronie kulturowego boiska będzie miało fatalne skutki dla literatury i wszystkich innych sztuk pięknych. Te bowiem – czy się nam to podoba, czy nie – opierają się na wartościach, które nie mają żadnego „drużynowego”, ideologicznego kwalifikatora. „Topos”, o którym wspomina Jarosław Jakubowski, jest dziś jednym z najlepszych pism literackich nie dlatego, że udziela schronienia dewotkom, ale dlatego, iż promuje najbardziej wartościowe dokonania literackie, nie pytając o metrykę chrztu. „Imago mundi” Wojciecha Wencla jest arcydziełem nie dlatego, że odsłania budujący obraz katolickiej rodziny, ale dlatego, że w przejmujący i artystycznie wyrafinowany sposób opisuje dramat winy, podstawowy dla każdego z nas – dla wierzącego i niewierzącego.

Miernikiem jakości pisma literackiego i pojedynczych utworów jest przecież między innymi stopień jego otwartości i uniwersalności. Słabość bieżącej literatury i krytyki nie polega dziś na ogół na niedostatkach warsztatowych, ale właśnie na tym, że zarysowują – nie bez wsparcia lękliwych redakcji – nazbyt wąskie spektrum doświadczeń i horyzontów myślowych. Nadzieją na jakąś zmianę nie jest wzmacnianie siły rażenia prawicowych mediów, ale stopniowe samowyzwolenie lewicowych z przestarzałych dogmatów i systemów tabu. Tak jak Artur Nowaczewski, uważam, że los literatury zależy dziś od umiejętności stworzenia w mediach przestrzeni dialogu o utworach: o tym, co w nich wartościowe, i o tym, co słabe, o tym, co naprawdę zobowiązujące, i o tym, co niegodne uwagi.

Sądzę, że w pewnych okolicznościach możliwy jest rodzaj chybotliwej zgody pomiędzy krytykami o różnych opcjach światopoglądowych co do podstawowych walorów literatury. Wierzę też, że z czasem pojawią się w mass mediach próby budowania świadomości, że interesujące i warte wspomnienia jest nie to, co szokujące, modne lub ideologicznie „poprawne”, ale po prostu to, co artystycznie i myślowo najlepsze. Że warto dostrzegać to, co cenne także poza aktualnie uprawianym ogródkiem i że dobrze jest być odważnym, gdy mamy pisać o czymś, co wprawdzie rośnie na naszej grządce, ale nie całkiem się nam podoba. Czy mamy jakąś alternatywę? Ależ tak. Pisał o niej Stempowski. Któregoś dnia wszyscy możemy zamienić się w handlarzy świń.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.