Krzyk duszy

Szymon Babuchowski

|

GN 3/2023

publikacja 19.01.2023 00:00

Aretha Franklin, uznana właśnie przez „Rolling Stone” za wokalistkę wszech czasów, potrafiła jak nikt inny wyrazić śpiewem to, co dzieje się wewnątrz ludzkiej duszy.

Śpiew Arethy Franklin jest opowieścią o emocjach, które odczuwają także słuchacze jej muzyki. Śpiew Arethy Franklin jest opowieścią o emocjach, które odczuwają także słuchacze jej muzyki.
east news

Na początku tego roku magazyn „Rolling Stone” opublikował listę 200 największych piosenkarek i piosenkarzy w historii. Na jej szczycie uplasowała się Aretha Franklin, wyprzedzając na podium Whitney ­Houston i twórcę gatunku soul Sama ­Cooke’a. Co zdecydowało o takim akurat wyborze? W czym tkwił fenomen amerykańskiej piosenkarki?

Głos pełen emocji

Oczywiście, wszystkie tego typu rankingi mają charakter subiektywny i należy do nich podchodzić z pewnym dystansem. W takich zestawieniach zawsze kogoś będzie brakować, zawsze będą też spory o to, czy kolejność na liście odzwierciedla faktyczne dokonania artysty. Nie inaczej było tym razem: zaraz po publikacji odezwały się oburzone głosy fanów Céline Dion, którzy brak kanadyjskiej piosenkarki w rankingu nazywają „wstydem” i „żartem”. „Z całym szacunkiem, pominięcie Céline Dion – prawdopodobnie największego technika wokalnego wszech czasów – na tej liście graniczy ze zdradą” – napisał na swoim Twitterze producent Jamie Lambert. Telewizja CNN wytyka zaś twórcom zestawienia nieobecność w nim Stinga czy Diany Ross.

Redakcja od początku zastrzegała się jednak, że nie jest to lista największych głosów, a największych wokalistów wszech czasów. I że bardziej niż samą barwę głosu czy jego moc brano tu pod uwagę talent, osobowość i oryginalność danego piosenkarza. Czyni to, rzecz jasna, tę klasyfikację jeszcze bardziej subiektywną, bo są to kategorie niezwykle trudne do zmierzenia. Jednak w przypadku pierwszego miejsca nikt raczej nie ma wątpliwości, że jest ono zasłużone. Aretha Franklin zachwyca bowiem słuchaczy zarówno potęgą głosu, jak i sceniczną osobowością.

Co przede wszystkim decyduje o jej oryginalności? Na pewno unikatowy wokal o ciemnej barwie, którym operowała w niezwykle plastyczny sposób. Wkładała w niego wszystkie emocje: potrafiła zaśpiewać bardzo lirycznie, ale głos ten przechodził też często w krzyk, którym zdawała się opowiadać całe swoje wnętrze. Urodzona w 1942 r. w Memphis córka pianistki i wokalistki oraz baptystycznego kaznodziei, wychowana na muzyce gospel (śpiewu uczyła się m.in. od Mahalii Jackson), w swojej twórczości sięgnęła do afrykańskich korzeni. Zdaniem Ricky’ego Liona, muzyka pochodzącego z Konga, jej śpiew wywodził się z używanego na Czarnym Lądzie „wolnego krzyku”. „Zazwyczaj śpiewa się z przepony. My natomiast wyciągamy głos z płuc. Czyli człowiek, który potrafi wykrzyczeć swój głos, na tej samej zasadzie śpiewa swoim naturalnym głosem. Jak człowiek robi to bardzo długo, to staje się naturalne, że śpiewa zakrzykiem. Wtedy w głosie jest więcej energii i emocji” – opowiadał niedawno Lion na antenie Trójki, tłumacząc fenomen amerykańskiej piosenkarki.

Królowa Soulu

Aretha Franklin zaczynała od śpiewania w chórze kościelnym, a już w wieku 14 lat zarejestrowała pierwsze nagrania w profesjonalnym studiu. Wydana wówczas przez niewielkie wytwórnie JVB i Battle Records płyta nosiła wymowny tytuł „Songs of Faith” (Pieśni wiary) i wyrastała bezpośrednio z jej baptystycznego dzieciństwa. Mając 19 lat, wokalistka podpisała kontrakt z CBS i z czasem do jej muzyki zaczęły coraz mocniej przenikać elementy jazzu i popu. Motywy chrześcijańskie będą się jednak później przewijać na wielu jej płytach.

Sławę przyniósł artystce kontrakt z wytwórnią Atlantic Records i utwory takie jak: „I Never Loved a Man”, „I Say a Little Prayer”, „Think”, „(You Make Me Feel Like) A Natural Woman” czy „Respect”. Za ostatnią z tych piosenek (napisaną i wykonywaną zresztą wcześniej przez Otisa Reddinga) otrzymała w 1967 r. aż dwie nagrody Grammy – za najlepsze rhytm’n’bluesowe nagranie i najlepsze rhytm’n’bluesowe wykonanie wokalne. Odtąd na stałe przylgnął do niej przydomek Królowej Soulu. W ciągu całego życia zgarniała Grammy aż 18 razy i otrzymała 44 nominacje do tej nagrody. Po raz ostatni została nagrodzona w 2007 r. za piosenkę „Never Gonna Break My Faith”, którą uznano za najlepsze wykonanie gospelowe. Mimo zdiagnozowanego raka trzustki występowała na scenie niemal do końca życia – po raz ostatni zaśpiewała w listopadzie 2017 r. na gali fundacji Eltona Johna, wspierającej walkę z AIDS. Zmarła osiem miesięcy później w swoim domu w Detroit.

„Siła natury. Dzieło geniuszu. Dar z niebios” – tak opisali jej dokonania redaktorzy „Rolling Stone”, podkreślając jednocześnie różnorodność tej twórczości. „(…) jej głos to skrzyżowanie, na którym spotykają się różne tradycje muzyczne – od gospel, przez funk, rock, po bluesa” – napisali w uzasadnieniu. Do tej bogatej listy należałoby jeszcze dodać flirt z muzyką disco i pop, mocniej zauważalny w jej twórczości mniej więcej od końca lat 70. Sama mówiła, że „dużo podróżuje swoim głosem”. Ta wszechstronność, a z drugiej strony ogromna naturalność, szczerość przekazu, pozwalała jej wyrażać śpiewem najrozmaitsze uczucia: od nieskrępowanej radości życia po przenikliwy ból złamanego serca. Mimo życiowych zawirowań (bardzo wczesne macierzyństwo, rozbite małżeństwa, walka z nałogami i chorobami) było w tym wszystkim także miejsce na wyśpiewanie uwielbienia Boga, czego najpełniejszy wyraz dała artystka na koncertowych płytach „Amazing Grace” (1972) i „One Lord, One Faith, One Baptism” (1987) z poruszającą gospelową wersją „Ave Maria” Schuberta. Dodajmy, że w 2015 r. Franklin zaśpiewała (i zatańczyła!) przed papieżem Franciszkiem podczas VIII Światowego Spotkania Rodzin w Filadelfii.

W najwyższym stopniu

We wszystko, co robiła w studiu i na scenie, angażowała całą siebie. „Bycie piosenkarzem to dar, dlatego używam w najwyższym stopniu daru, który dał mi Bóg” – mówiła. Dlatego jej śpiew przechodził czasem w krzyk, ale był to inny krzyk niż ten, który spotykamy czasem np. w muzyce heavymetalowej. Nie był wymuszony, nie miał też nikogo przerazić. Brał się raczej z chęci opowiedzenia – „w najwyższym stopniu” właśnie – tego, co dzieje się w duszy. To samo dotyczy zresztą innych czarnoskórych „krzykaczy”, podbijających rynek muzyczny w latach 50. i 60., również wysoko notowanych w rankingu „Rolling Stone”: Sama Cooke’a (3. miejsce), Raya Charlesa (6.) czy Otisa Reddinga (9.). Na polskiej scenie podobną ekspresję reprezentował, inspirując się zresztą tymi właśnie artystami, Czesław Niemen. Te zainteresowania przejęła potem jego córka Natalia, zafascynowana zwłaszcza stylem śpiewania Otisa Reddinga. „Bardzo lubię ten rodzaj ekspresji wokalnej. Trochę niedbałej, chropawej, nieidealnej, pełnej ekspresji i bólu” – zwierzała się w wywiadzie rzece „Niebo będzie później”. A w rozmowie z „Gościem Niedzielnym” wyznała: „Kiedy wyśpiewuję treści, które poruszają mnie w stu procentach i z którymi się identyfikuję, wtedy jest większa ekspresja i większe zmęczenie. To trochę tak jak wyrażanie siebie podczas komunikacji werbalnej z drugą osobą. Gdy coś bardzo porusza, gniecie, raduje, unosi, to gestykulujemy, niemal krzyczymy. Dla mnie śpiewanie jest takim przedłużeniem mowy”.

Być może właśnie na tym polega także fenomen Arethy Franklin – jej śpiew jest opowieścią o emocjach, które sami odczuwamy, ale trudno nam je wyrazić słowami. Trafnie ujęła to kilka lat temu na łamach „Przewodnika Katolickiego” Natalia Budzyńska, recenzując film „Amazing Grace”, odświeżony po 46 latach zapis słynnego koncertu artystki: „(…) zobaczyć jak Aretha Franklin śpiewa (…), to doświadczyć czegoś więcej niż tylko piękna muzyki. To jak zobaczyć ból całego świata i uzdrawiającą miłość Boga w jednej chwili”. Z całą pewnością Królowa Soulu zasługuje na ten tytuł jak nikt inny. Bo przecież „soul” to dusza. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.