To są szczyty!

Marcin Jakimowicz

|

GN 3/2023

publikacja 19.01.2023 00:00

„Idąc w góry, trzeba nieść ze sobą, bardziej niż plecak i sprzęt, głód Czegoś lub Kogoś, nieść nienasycenie i pragnienie czegoś większego ode mnie i wspanialszego od gór” – pisał ks. Roman Rogowski. Jego teksty czytały setki tysięcy Polaków.

To są szczyty! Roman Koszowski /Foto Gość

Zakopuję się w grube tomy „Gościa” sprzed czterech dekad. Wertuję numery szaroburego, siermiężnego, orwellowskiego roku 1984. Żadnych grafik, potężne szpalty drobno zadrukowanego tekstu. I podskórne poczucie bezsilności, że nie można pisać o tym, o czym chce się pisać. Na przykład o setkach tysięcy Polaków szturmujących żoliborską parafię po wstrząsającej śmierci ks. Jerzego.

W zalewie kościelnej publicystyki felietony ks. Romana E. Rogowskiego były jak otwarcie okna w dusznym pokoju, haust świeżego powietrza. Pachniały tajemnicą, orientalną podróżą, na jaką z trudem wiążący koniec z końcem Jan Kowalski nie mógł sobie pozwolić. „Przypływ jest głęboki i sięga pierwszych palm, które rosną przy brzegu” – pisał ks. Rogowski na łamach naszego tygodnika. „Fale szumią miarowo, niemal monotonnie, ale w tym szumie istnieje jakaś przedziwna melodia. Jest przecież muzyka morza. W tej chwili jest to symfonia patetyczna. Muzyce towarzyszy światło. Dalekie, chłodne gwiazdy odbijają się w morzu. Księżyc, wędrujący po niebie jak wieczny nomada, przegląda się w falach, iskrząc je, jakby były z płynnego ognia. I w tym wszystkim ja, człowiek, dziecko Boże, syn Najwyższego! Do melodii morza podkładają się święte słowa Psalmu: »Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców, księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził: czym jest człowiek, że o nim pamiętasz?«. Chodzę brzegiem morza, wsłuchany i wpatrzony w ten wspaniały morski spektakl »światło i dźwięk«. Zasłuchany i zapatrzony, zapominam o różańcu, który odmawiam, aby za chwilę znów do niego powrócić i stwierdzić, że to zasłuchanie i zapatrzenie jest też modlitwą”.

Jak ciepłe bułeczki

„Do pustej studni po wodę się nie przychodzi” – usłyszałem przed laty w prawosławnym skicie w podlaskich Odrynkach. To stare rosyjskie powiedzenie znakomicie oddaje fascynację książkami ks. Rogowskiego (zmarł 6 stycznia w wieku 87 lat), z których Polacy czerpali wiadrami… Wiele z nich stawało się bestsellerami, a górska seria przeszła do historii. Zdarzało mi się widzieć turystów, którzy siorbiąc gorącą herbatę w Murowańcu, wertowali wymięte egzemplarze „Mistyki gór”. „Kiedy wychodzę w góry, to zostawiam wszystko na dole” – wspominał ks. Rogowski. „Z perspektywy gór widzi się właściwą wielkość problemów i kłopotów. I znów muszę wyruszyć w góry. W samotność pomiędzy niebem a ziemią. Zjednoczyć się z gwiazdami i wiatrem. A wszystko, czego pragnę, to szczyt przede mną, związanie liną z Drugim i czekan w dłoni. Będą prowadzić nas gwiazdy, kierować się będziemy zapachem wiatru. Będziemy się wspinać aż do świtu, w którym w blasku słońca ujrzymy »niebo nowe i ziemię nową«. I nowe góry”.

Był jednym z najpoczytniejszych felietonistów „Gościa Niedzielnego”. Jego dewiza? „O ​sprawach Boskich pisać po ludzku. To istota mojego powołania” – mówił w wykładzie przed sześciu laty. Mawiał, że do szczęścia potrzebuje jedynie gór, lasów i przyjaciół.

Urodził się 10 stycznia 1936 r. w Woli Hetmańskiej na Podolu, w rodzinie wielodzietnej jako siódme, ostatnie dziecko. Przyrodą, przyznawał często, zafascynował się dzięki literaturze. Jako młodzieniec chłonął opowieści Jacka Londona, a jego „Zew krwi” znał na pamięć. „Urodziłem się wśród stepów na Podolu i, przy dobrej widoczności, obserwowałem rumuńskie Karpaty. Pokochałem przyrodę jako wiejskie dziecko i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Z górami ponownie związałem się w liceum. Góry, pustynia, morze i lasy to najwspanialsze dzieła Boga. Poza tym większość wydarzeń zbawczych dokonywała się w górach i na górze. Czy przyroda będzie istnieć po zakończeniu dziejów świata, po Paruzji? Musi istnieć. Człowiek potrzebuje środowiska duchowego i naturalnego, przyrodzonego i cielesnego, czyli przyrodniczego”.

Po II wojnie rodzina Rogowskich musiała pakować manatki i uciekać przed Sowietami na zachód. Osiedli w Ząbkowicach Śląskich, gdzie chłopak ukończył liceum i zdał maturę. Rozpoczął wprawdzie we Wrocławiu studia filologiczne, ale przerwał je, by zapukać do furty seminarium duchownego. W 1960 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Doktoryzował się na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, broniąc pracę poświęconą teologicznej myśli „Szkoły od św. Wiktora”. Został teologiem dogmatykiem. Był autorem wielu prac z zakresu teologii, duchowości oraz esejów teologiczno-literackich poświęconych mistyce gór. Wykładał teologię dogmatyczną na Papieskim Wydziale Teologicznym oraz w Metropolitalnym Wyższym Seminarium Duchownym we Wrocławiu.

Muszę być w drodze

W bestsellerowej „Mistyce gór” czytamy: „Ten może pisać o mistyce, kto doświadczył Pana Boga”. „Źródło moich książek tkwi w moim doświadczeniu” – wyjaśniał. „Nie potrafię i nie lubię wymyślać historii. W górach najłatwiej można zobaczyć i usłyszeć Boga, np. przez zjawiska burz. Burza budzi szacunek i lęk, uświadamia sytuację biblijnego Horebu, kiedy Bóg przemawiał do ludzi w piorunach. W górach przeżywa się doświadczenia spoza ciała. Himalaiści na wysokości ponad siedmiu tysięcy metrów uświadamiają sobie, niemal fizycznie, że obok nich jest »ten drugi«. Jeśli po górach wędrują dwie osoby, wówczas odnoszą wrażenie, że obok nich jest ktoś trzeci, tak realny i konkretny, że często himalaista odwraca się, aby go zobaczyć. Mam swoją teorię na ten temat: skoro »w Bogu jesteśmy, żyjemy i poruszamy się«, to dlaczego mamy nie przyjąć, że to jest On?”.

Nie był teoretykiem: należał do Klubu Wysokogórskiego i Polskiego Klubu Górskiego. – Góry są wspaniałą „katedrą” do sprawowania Eucharystii – opowiadał. – Zresztą w przyrodzie wszystko sprzyja sprawowaniu Mszy Świętej.

„Gdziekolwiek pójdę, którędy i jak pójdę – idę zawsze do Ciebie. Podróżowanie jest szukaniem. Szukaniem Nieznanego i Nienazwanego. Jest też próbą nadziei – wyjaśniał. „Podróżowanie jest także zdobywaniem mądrości. Nie tyle wiedzy, bo tę można wyczytać z książek, ale właśnie mądrości”.

Na czym polegał fenomen jego górskich książek? Opisywał to, co wielu przeczuwało, ale czego nie potrafiło ubrać w słowa: „Białe szczyty gór sakramentem Boga” – zatytułował jeden z popularnych gościowych felietonów, a góry nazywał „piątą Ewangelią”.

W oku cyklonu

W swej publicystyce teologicznej sporo miejsca poświęcał Duchowi Świętemu, którego nazywał „Wielkim Zapomnianym”. W pisanych do „Gościa” felietonach znajduję sporo śmiałych intuicji: „​​Żyjemy w czasach, w których świętość jest nie tylko warunkiem życia duchowego, ale także biologicznego. Tylko święci ostoją się w czasach, które nadchodzą. Trzeba o tej świętości więcej mówić, do niej zachęcać, pobudzać. I to szczególnie, gdy chodzi o ludzi świeckich, którzy żyjąc w sercu świata, w tym oku cyklonu, są w szczególnie trudnej sytuacji, zarówno duchowej, jak i fizycznej. Ciągle mam jednak wrażenie, że w Kościele nad Wisłą za mało mówi się o świętości do ludzi świeckich”.

Nie teoretyzował: poznał od podszewki niemal wszystkie góry Europy. Bywał w nich nie tylko jako uczestnik, ale i kierownik wypraw. Wspinał się w Azji (m.in. na Kaukazie, w koreańskich Diamentowych Górach i w Himalajach), podróżował po Afryce. „Stok śnieżnej góry jest tak stromy, że nie muszę nawet prostować na całą długość ręki, by wbić w niego czekan” – opowiadał. „Przednie zęby raków wchodzą głęboko w twardy, zlodowaciały śnieg. I słyszę to wspaniałe skrzypienie czekana i raków o śnieg, które jest dla mnie najpiękniejszą muzyką. Składa się na nią jeszcze szum wiatru, który nadlatując ze strefy cienia, niesie ze sobą chłód. Muzyce towarzyszy światło. Z granatowego nieba spływają na białe szczyty gór potoki światła, które roziskrza śnieg jak diamenty. I tak trwa ta symfonia słoneczna. Ona mnie otacza, przenika, wchłania. Pomaga mi doświadczyć rzeczy najważniejszej: że moje góry, białe szczyty gór, wśród których jestem, są sakramentem Boga. Sakrament to znak widzialny, pod którym istnieje i działa niewidzialna łaska. Białe szczyty gór, skąpane w błękicie i słońcu, są widzialnym znakiem, pod którym kryje się niewidzialna obecność Boga”.

Nie, nie tylko te drapiące chmury granie urzekały ks. Rogowskiego. Wrocławski teolog potrafił zachwycić się nawet wędrówką po niewysokiej stożkowatej Ślęży. „Kiedyś, w mglisty październikowy dzień, wędrowałem tam z kilkoma osobami i nagle usłyszeliśmy dźwięk dzwonków – wspominał. „Okazało się, że poprzedniego dnia padał deszcz, a w nocy chwycił silny mróz. Wszystkie liście na drzewach przekształciły się w lodowe listki, które poruszane przez podmuch wiatru, wydawały dźwięki. Staliśmy zasłuchani i zadziwieni”.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.