Klęska 'Strajku'

Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor „Frondy”

|

GN 09/2007

publikacja 28.02.2007 11:54

Volker Schlöndorff poświęcił „Solidarności” film na miarę enerdowskich i czechosłowackich seriali.

Klęska 'Strajku' Volker Schlöndorff– reżyser „Strajku” Agencja Gazeta/Kamil Gozdan

Premiera filmu o polskiej drodze do niepodległości miała być skandalem politycznym i znaczącym wydarzeniem artystycznym. Nie była ani jednym, ani drugim. Spośród pierwszoplanowych uczestników Sierpnia’80 w gdańskim kinie „Neptun” zjawił się tylko Lech Wałęsa. Reżyser Volker Schlöndorff, który przed projekcją prosił weteranów „Solidarności” o wyrozumiałość, musiał czuć się podwójnie nieswojo, bo sala dosłownie świeciła pustkami. Zabrakło też zwyczajowych owacji na stojąco po seansie.

Zanim jednak zgasły reflektory w kinie, które za komuny nosiło eksportową nazwę „Leningrad”, w warszawskim Domu Dziennikarza odbyła się konferencja prasowa z udziałem najbliższych współpracowników Anny Walentynowicz. Gdyby nie kłopoty z krążeniem i pobyt w szpitalu, zapewne wzięłaby w niej udział również pierwsza dama „Solidarności”, której losy zainspirowały ponoć niemieckiego reżysera.

Dokument czy fikcja?
Podczas konferencji Joanna i Andrzej Gwiazdowie oraz Krzysztof Wyszkowski nie zostawili na „Strajku” suchej nitki, zwracając uwagę na obecne w nim przekłamania historyczne i biograficzne. Schlöndorffowi zarzucano, że pokazuje bohaterów Stoczni Gdańskiej jako alkoholików walczących o „wkładkę do zupy” i pozbawionych jakiejkolwiek strategii politycznej. Podkreślano też, że reżyser przeinaczył wątki oparte na życiu prywatnym Walentynowicz, mianując ojca jej dziecka przewodniczącym komunistycznego związku zawodowego, a syna ukazując jako ochotnika w ZOMO.

Realizatorzy „Strajku” bronili się w wywiadach, twierdząc, że ich dzieło to nie dokument, ale fikcja artystyczna. Trudno jednak nie zauważyć, że wcześniej konsekwentnie reklamowali film jako historię konkretnej, żyjącej osoby. Pierwotny tytuł „Legenda Anny Walentynowicz” zmieniono na „Strajk” w wyniku interwencji głównej bohaterki, która miała poważne zastrzeżenia do scenariusza. Ale dopiero widmo procesu sądowego sprawiło, że „Strajk” nagle przestał być fabularyzowanym dokumentem i stał się czystą fikcją.


Wprawdzie w dziejach kina zdarzały się wybitne freski historyczne, które dość swobodnie operowały faktami (dość wspomnieć „Braveheart” Mela Gibsona), ale – po pierwsze – nawiązywały one do biografii osób już nieżyjących, a po drugie – ubarwiały te biografie po to, by z większą siłą przekazać ducha minionych wydarzeń. Z pewnością nie jest to przypadek „Strajku”, który ma tyle wspólnego z polską drogą do niepodległości, co bawarskie święto Oktoberfest z uroczystością Bożego Ciała.

Przekorna Katharina
Opowiedziana przez Schlöndorffa historia Agnieszki Kowalskiej (po ślubie: Walczak), suwnicowej w Stoczni Gdańskiej, jest płytka i nudna jak flaki z olejem. Angażując się w obronę praw pracowniczych, główna bohaterka działa wyłącznie pod wpływem kobiecej przekory. Jej kokieteryjne utarczki słowne z męskim kierownictwem stoczni jako żywo przypominają zachowanie bohaterek enerdowskich i czechosłowackich seriali. Duża w tym zasługa niemieckiej aktorki Kathariny Thalbach, a także polskiego dubbingu, którym zastąpiono wypowiadane przez nią kwestie. Słuchając go, ma się wrażenie, że skorzystano z usług tej samej lektorki, która użyczyła głosu sympatycznej ekspedientce w „Kobiecie za ladą”.

Podobnie jak w socjalistycznych tasiemcach, próżno szukać w „Strajku” dramatu rodzin skazanych na wegetację, poczucia egzystencjalnej grozy i żywej religijności. Kiedy Agnieszka pragnie utrzeć nosa komunistom, zwraca im telewizor otrzymany niegdyś za wzorową pracę. Jeżeli ma jakieś związki z Kościołem, to sprowadzają się one do posiadania zdjęcia Jana Pawła II. Jeśli protestuje, to przeciwko zbyt krótkim przerwom obiadowym. Wskutek narzuconego przez kierownictwo stoczni wysokiego tempa pracy sporadycznie napotyka wprawdzie większe problemy, jak wypadek, w którym ginie część załogi, ale i one nie oddają specyfiki życia w okupowanej Polsce. Od czasu do czasu zdarzają się przecież w każdym państwie.

„Solidarność”bez solidarności
Uproszczenia dokonane na poziomie kreacji pojedynczych postaci mają konsekwencje na planie historycznym. Schlöndorff nie radzi sobie z polskim fenomenem walki o niepodległość, zupełnie ignorując jego wspólnotowy i duchowy wymiar. Co pamiętamy z okresu komunizmu? Tłumy ludzi przetaczające się ulicami pod bramy stoczni, grozę milicyjnych pacyfikacji, radość z każdego strzępu odzyskanej wolności, pełne kościoły, w których jak jeden mąż modliliśmy się za ojczyznę. Z tego narodowego uniesienia w „Strajku” nie zostało nic, bo trudno uznać za jego ekwiwalent scenę z Grudnia ’70, w której kilkunastoosobowa grupa stoczniowców wychodzi pod budynek partii i spotyka po drodze garstkę milicjantów. Kiedy manifestanci starają się przedostać przez wrogi kordon, elektryk Lech (w tej roli Andrzej Chyra) próbuje ich zatrzymać słowami, że „trzeba to przemyśleć”. Ot, jedyny wielki strateg wśród stoczniowych naturszczyków. Równie naiwnych scen jest w filmie Schlöndorffa mnóstwo. Reżyser biegnie przez wydarzenia historyczne jak sprinter przez płotki, co często wywołuje efekt komiczny. W momencie ślubu filmowego Lecha Wałęsy do kościoła wpada ministrant, krzycząc, że właśnie Karol Wojtyła został papieżem. A kiedy Agnieszka ratuje przed linczem dyrektora stoczni, ten wieszczy zakładowi gorzką przyszłość: „Poczekaj, aż przyjdą ci twoi kapitaliści!”.

Sposób realizacji „Strajku” dowodzi, że Zachód wciąż nie rozumie Polski. Pracownicza rewolucja, którą pokazał Schlöndorff, zapewne mogłaby się zdarzyć w NRD albo w Czechosłowacji, ale nie w kraju, który przez ostatnie lata zniewolenia aktywnie walczył o swoją duszę. Niemiecki reżyser nakręcił film o kilku wyizolowanych postaciach, które spotykają się w domku na działce i drukują ulotki. A przecież to, co najistotniejsze, dokonywało się w tłumie, który porywał nas wszystkich. Anna Walentynowicz była jedną z tych osób, które uczyły nas prawdziwej – wspólnotowej i duchowej – solidarności. W „Strajku” jest zakładową społecznicą nieradzącą sobie z emocjami. Jeśli damy się nabrać na to filmowe kłamstwo, możemy się pakować i wyjeżdżać z Polski, bo żadna wielka idea już nas nie połączy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.