Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie, Dwie tylko: p o e z j a i d o b r o ć... i więcej nic... C. K. Norwid
Dwa lata temu, w środku słonecznego sierpnia, zmarł Miłosz… Piszę te słowa w ostatnią noc czerwca 2006 roku. 30 czerwca był dniem jego urodzin. Gdyby żył, skończyłby dzisiaj 95 lat. Ale już dwa lata milczy. I – niestety, jak przewidywałem od wielu lat – milczymy o nim.
Powodów milczenia (w ciągu ostatnich dwóch lat, po jego śmierci) jest sporo. Jedni milczą z kompleksu, bo przygniatała ich jego wielkość i chcieliby zmilczeć jego obecność w naszej literaturze, myśleniu, życiu, krwiobiegu. To, co nienazwane – nie istnieje. Nie wspominani – umarli naprawdę. Drudzy milczą z niewygasłej nienawiści. Myślał (i pisał) z jakiejś własnej (mało ortodoksyjnej z wielu punktów widzenia) perspektywy. Aż tak myślał (i pisał) niezależnie, że nie należał mu się grób w polskim panteonie, powiadają. Jeszcze inni milczą o nim z „młodej” arogancji. Pisał ostatnio Piotr Śliwiński: „W opinii wielu studentów polonistyki, czytanie jego wierszy – z przejęciem, z oddaniem, poważne, choćby krytyczne – równało się uleganiu jakiejś dwuznacznej koniunkturze, przyłączaniu się do towarzystwa potakiwaczy”.
Pomnikowość jest be, możliwa jest jedynie rozbiegana wieloznaczność, wyłączna molowość tonacji w pisaniu o życiu, rozpad. Śmierć jako rozpasane „nie” rzucone w twarz życiu. A tymczasem Miłosz widział uporczywie – raz jeszcze Śliwiński – „obok śmierci – życie, obok zła – dobro, obok destrukcji – tworzenie. Jego zadaniem było wypełnienie uszczerbków bytu, namiętność podpowiadała mu zachwyt dla tego, co rozciąga się na powierzchni, na skórze świata (…) Miłosz patronował poezji wskazującej poza i ponad siebie, ku czemuś, co jest obiektywne, istniejące niezależnie od naszej woli i uwagi, a dzięki temu wywierające zbawienny wpływ na ludzkie »ego«, w istocie wątłe, ale pogrążone w niekończącym się śnie o potędze” („Tygodnik Powszechny”, 2 lipca 2006 r.). Wszystkie powody tego milczenia (strasznego) da się sprowadzić do wspólnego mianownika: brak pokory, deficyt skromności w naszym czasie i w naszym miejscu.
A propos „poezji wskazującej poza i ponad siebie”. Jakbym czytał Ratzingera sprzed 42 lat, z rekolekcji akademickich w Muenster w 1964 roku, posłuchajcie: „Kochać po chrześcijańsku (…) oznacza wkroczyć na drogę Jezusa Chrystusa, dokonując przez to swego rodzaju kopernikańskiego zwrotu we własnym życiu. W pewnym sensie wszyscy żyjemy bowiem nadal przed Kopernikiem (…) Wszyscy bowiem nosimy w sobie wrodzone złudzenie, na mocy którego każdy uznaje za centrum własne »Ja«, sądząc, że świat i ludzie mają się kręcić wokół niego.
Wszyscy musimy przyznać, że niejednokrotnie inne rzeczy i innych ludzi widzimy tylko w odniesieniu do własnego »Ja«, traktując ich jak satelity, które krążą wokół naszego »Ja«. Stać się chrześcijaninem oznacza zatem coś zarazem bardzo prostego i przełomowego.
Chodzi właśnie o to, że dokonujemy tu kopernikańskiego zwrotu i nie uznajemy już siebie za centrum świata, wokół którego mają krążyć inni, a zaczynamy z całą powagą przyjmować fakt, że jesteśmy jednym z wielu Bożych stworzeń, które wspólnie krążą wokół Boga jako swego centrum”. Otóż to. Właśnie dlatego warto czytać Benedykta i Miłosza: bo ich myśli i teksty pomagają przywrócić ludziom, sprawom i rzeczom właściwe (życiodajne) proporcje. Słońce jest tu słońcem, ziemia ziemią, człowiek człowiekiem. A Bóg – Bogiem.
Dlaczego „poezja i dobroć”? Dlaczego tylko one zostaną? I dlaczego „więcej nic”??? O to pytał mnie naczelny GN, ks. Marek Gancarczyk. Nie wiem – odpowiedziałem – Norwid wiedział, wie.
Warto jego mądrości zaufać. Ksiądz Tomasz Jaklewicz, znany i ceniony autor wielu „Gościowych” tekstów, zwykł podczas naszych koleżeńskich spotkań przypominać taki oto fragment Miłoszowej mądrości: „Niezliczone odmiany schorzeń psychicznych, wariaci chodzący ulicami i mówiący do siebie – jak dziś w Kalifornii, ogólne rozpasanie w seksie, narkotykach i zbrodni.
Stąd potrzeba gromadzenia się w nieduże wspólnoty spojone szacunkiem dla rozumu, zdrowego rozsądku i czystości obyczajów. Może nawet przetrwa w nich poezja pośród ogólnego zdziczenia, jako zdrowie wśród chorych, tak jak kiedyś była chorobą wśród zdrowych” („Piesek przydrożny”, Kraków 1997, s. 78). Cudowna definicja poezji autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego, spisana z jego świeżutkiego tomu wierszy („Prawa natury”, Kraków 2006, s. 62):
„Poezja coś takiego w niektórych ludziach przez jakiś czas coś wewnątrz. To nie ma nic wspólnego z niczym”
Miłosz, jego list do mnie sprzed prawie dziesięciu lat, te fragmenty, frazy niezwykłe przecież: „Drogi Księże Jerzy, mam lat 85 i pół, a to znaczy, że robię bilansy z życia (…) Chodzimy po ziemi i nie umiemy się pozbyć myśli o Sądzie, o szalach, na których będzie położone, co z naszego życia zostało.
Pewnie że to źle, jeżeli uzurpujemy sobie jakąś o tym wiedzę, bo nie do nas należy. Jednakże nie mogę powstrzymać się od pytania, czy moje dzieło literackie (…) przemówi na moją korzyść. Bo często myślę o tym, jakby to było, gdybym umarł w wieku lat dwudziestu i żadnego dzieła nie napisał. Uniknąłbym wtedy wielu złych postępków w moim życiu osobistym, które pochodziły z egoizmu i kłamania sobie, a które zadały kilku ludziom cierpienia, za co czuję się odpowiedzialny (…)”.
Jego wielkość w tych słowach, niezwykły rodzaj mądrości, pokory – nieudawany, nie do podrobienia. Mawiał, pisał: „Jedyna możliwa oryginalność polskiej literatury zależeć będzie od przemyślenia podstawowych kwestii religijnych”. Jego wiersz („Tak mało”), na koniec:
Tak mało powiedziałem.
Krótkie dni.
Krótkie dni,
Krótkie noce,
Krótkie lata.
Tak mało powiedziałem,
Nie zdążyłem.
Serce moje zmęczyło się
Zachwytem,
Rozpaczą,
Gorliwością,
Nadzieją
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.