Wiersze jak namiot

Artur Nowaczewski, poeta, krytyk literacki

|

GN 18/2006

publikacja 27.04.2006 09:11

Przed wojną czołowy poeta religijny, w latach stalinizmu przeżył piekło. Dręczono go jako reakcyjnego pisarza katolickiego, być może otruto, otaczała go zmowa milczenia za życia i po śmierci.

Wiersze jak namiot

W najciemniejszym okresie stalinizmu, kiedy za najmniejszy opór wobec władzy groziło więzienie, jeden z polskich poetów pisze takie słowa: „Zwracam się do Obywatela Prezydenta z tą otwartością i zaufaniem, jakie jest nie tylko prawem, lecz także obowiązkiem każdego obywatela państwa rządzącego się ustrojem demokratycznym. Chodzi mi o uzyskanie możliwości wyjazdu na Zachód. (...) Przyczyną, która mnie skłania do wyjazdu na Zachód, jest przede wszystkim system cenzury, która – mimo że konstytucyjnie jest zagwarantowana wolność myśli i słowa – uniemożliwia wszelką swobodną działalność pisarską. (...) Dla wyjaśnienia dodaję, że jestem autorem 10 książek, za które dostałem 3 nagrody: w r. 1934 – »Wiadomości Literackich«, w r. 1945 – miasta Poznania, w r. 1949 – Episkopatu Polski”. List nosi datę 6 maja 1952 roku. Kim był pisarz, który otwarcie protestował przeciwko cenzurze, pisząc do samego Bolesława Bieruta?

Pierwszy po Liebercie
Wojciech Bąk urodził się 23 kwietnia 1907 roku w Ostrowie Wielkopolskim. Ukończył filologię polską i filozofię ścisłą na Uniwersytecie Poznańskim. Aż do wybuchu wojny był nauczycielem poznańskich szkół średnich. W 1934 roku wydał debiutancki tom „Brzemię niebieskie”, za który „Wiadomości Literackie”, najbardziej wówczas opiniotwórcze pismo kulturalne, przyznały mu nagrodę za najwybitniejszą książkę roku. W jury zasiadali m.in. Tuwim, Wierzyński, Dąbrowska, Słonimski, Pawlikowska-Jasnorzewska, Iłłakowiczówna. W latach trzydziestych Bąk jest już jedną z najważniejszych osobowości Poznania. W kraju zaś uważa się go za najwybitniejszego (po zmarłym Jerzym Liebercie) poetę religijnego.

Okupację hitlerowską pisarz spędził w Warszawie, gdzie brał aktywny udział w konspiracyjnym życiu kulturalnym. Pod koniec wojny zostaje wywieziony na roboty do Niemiec, w Polsce uznano go za zmarłego. Jednakże w maju 1945 roku powraca do Poznania i od razu energicznie przystępuje do intensywnej pracy twórczej. Wydaje siedem książek – tomy wierszy „Piąta ewangelia”, „Syn ziemi”, „Dłonie z wiatru”, a także dramaty i eseje. Razem z Jarosławem Iwaszkiewiczem redaguje kulturalne czasopismo „Życie Literackie”. Wreszcie w 1949 roku zostaje uhonorowany nagrodą Episkopatu Polski. Jest to ostatni jaśniejszy fakt w jego życiu. Następnych dwanaście lat będzie pasmem udręki.

Sprawa Bąka
Tak zwana sprawa Bąka okryła hańbą polskie środowisko literackie. Kiedy socrealizm staje się jedyną obowiązującą doktryną w literaturze, Bąk jest coraz częściej atakowany jako reakcyjny pisarz katolicki. Oczywiście nie może drukować swoich utworów, jest szykanowany przez kolegów ze Związku Literatów, którzy, licząc na przejęcie jego mieszkania, piszą na niego donosy. Bąk nie chce, tak jak inni pisarze, być sługusem komunistycznej władzy. Kiedy wyczerpują się dla niego wszystkie możliwości tworzenia w Polsce, stara się o paszport i możliwość wyjazdu na Zachód. Zdesperowany pisze w tej sprawie list do Bolesława Bieruta. Z kraju jednak nigdy go nie wypuszczono.

Do działania przystępuje za to Związek Literatów, który dąży do zamknięcia Bąka w szpitalu psychiatrycznym. Obłudnie tłumaczono, że pobyt w „psychuszce” był łagodniejszym wymiarem kary niż więzienie. Wygodniej było przecież wytłumaczyć się przed władzą, że „kolega Bąk” jest wariatem i nie można brać na poważnie jego antykomunistycznych wystąpień. Kto tu był szalony? Czy ten, kto od samego początku widział, czym jest system komunistyczny, czy ci, którzy wykupywali swoje własne napisane w tym okresie książki, by nie pozostał najmniejszy fizyczny ślad ich „zaangażowania”? Dla poety ubezwłasnowolnienie jest kolejnym upokorzeniem. A trzeba też pamiętać, że stalinowski szpital psychiatryczny to bynajmniej nie sanatorium. W zakładzie Wojciech Bąk spędził w sumie kilkanaście miesięcy. Wyszedł ze szpitala zniszczony psychicznie i fizycznie, ale niezłamany.

Po październiku 1956 roku Bąk oficjalnie zostaje zrehabilitowany – okazuje się więc, że nagle... ozdrowiał. Nadal jednak jest prześladowany, bo nie przestaje otwarcie głosić swoich antykomunistycznych poglądów. Podczas jego nieobecności z mieszkania zostają skradzione rękopisy, co pisarz przeżywa szczególnie dotkliwie. Z problemami udaje mu się wydać jeszcze dwa tomiki wierszy: „Modlitewnik” oraz „Zastygłe chwile”. Ale o powrocie do normalnego życia nie może być mowy. Umiera nagle 30 kwietnia 1961 roku – oficjalnie na atak serca. Nieoficjalnie – otruty. Sekcji zwłok nie było, śmierć w niejasnych okolicznościach powiększa jeszcze multum tajemnic, półprawd, niedomówień, z których składa się życiorys autora „Brzemienia niebieskiego”.

Zmowa milczenia
Dopiero w ostatnich latach fakty z życia Wojciecha Bąka wychodzą na światło dzienne, m.in. za sprawą książek Witolda Banacha i Joanny Siedleckiej. Wznawia się jego utwory, organizowane są konkursy literackie jego imienia. Daleko jednak jeszcze do przywrócenia pamięci o tym niesłusznie zapomnianym poecie.

Pisząc o życiu Bąka, często trzeba jednak zasłaniać się słowami „podobno”, „prawdopodobnie”, „według Iksa”, „mówiono o nim”. Nie inaczej jest w przypadku jego odejścia od Kościoła. W 1960 roku Bąk przystąpił do zboru ewangelickiego. Nie wiadomo, czemu zdecydował się na ten krok. Być może zaważył na nim żal poety o brak wsparcia ze strony Kościoła w latach prześladowań i spór o spadek po zmarłym wuju księdzu. Kościół chyba nie uznał zmiany wyznania, skoro podczas pogrzebu doszło do kłótni katolickich księży z ewangelickimi duchownymi o to, kto ma dokonać ceremonii pogrzebowych.

Życiorys pisarza raczej nie nadaje się na hagiografię – poecie przypisuje się m.in. skłonności homoseksualne i pociąg do alkoholu. Nie wyjaśnia to jednak zmowy milczenia, która go otaczała również po śmierci. Nie dziwi milczenie ze strony oprawców. Ale demokratyczna opozycja także nie wracała do „sprawy Bąka”, choć postawa pisarza w latach stalinizmu jest budującym przykładem niezłomności i patriotyzmu. Być może stało się tak dlatego, że jego książki po śmierci wznawiał – nie informując o dramatycznych faktach z jego życia – reżimowy PAX, a może z powodu przyczepionej poecie etykietki antysemity. Tymczasem w jego twórczości nie ma cienia antysemityzmu, a antysemicka obsesja zrodziła się w nim dopiero, kiedy był człowiekiem zaszczutym i na każdym kroku prześladowanym.

Jedyne, co wiemy na pewno, to fakt, że jako twórca Wojciech Bąk zawsze dawał dowody silnej wiary i starał się służyć swoją poezją Bogu. Pamiętając o dramatycznych losach poety, trzeba oddać głos jego wierszom. To jest bowiem testament, jaki nam pozostawił.

Przestrzeń wolności
Dorobek Wojciecha Bąka jest bogaty, choć literacko nierówny. Debiutancki tom „Brzemię niebieskie” to rzeczywiście książka znakomita. Poeta znajduje się tam jeszcze na rozdrożu, u progu wiary. W pamięć zapada zwłaszcza wiersz „Nie szperaj wśród szpargałów” opowiadający o Biblii jako... książce zbójeckiej, burzącej fałszywy mieszczański spokój mieszkańca współczesności. Wiersze Wojciecha Bąka są pozornie proste – rym i rytm są w nich odzwierciedleniem Bożego ładu. Uderzająca jest wiara poety w Słowo. Jest ona jednak, tak samo jak u Jerzego Lieberta, trudnym wyborem sprawdzonym przez życie.

To wiara zahartowana w bojach o człowieczeństwo w latach totalitarnych reżimów. Zwłaszcza publikowany jedynie we fragmentach cykl „Psalmy współczesne” osadza człowieka wierzącego w rzeczywistości XX wieku. Najczyściej brzmią utwory powstałe w okresie uwięzienia: „Bo wiersze są namiotem! Gdy nadbiega wicher, / Ich wnętrze trwa spokojnie bezpieczne i ciche”. Wiersze są przestrzenią wolności. Czesław Miłosz zapytywał kiedyś, czym jest poezja, która nie ocala narodów ani ludzi. Poezja Wojciecha Bąka pozwoliła zachować jemu samemu wewnętrzną wolność. Ocaliła go jako człowieka:
 

Zbyt są wysokie dla mnie słowa:
Cnota, sumienie, dobroć, męstwo,
Lecz przyszłość imię me zachowa,
Że nie ugiąłem się pod klęską.

I w wieku mściwych gwałcicieli
Nie kryłem się za śmieszne maski,
Lecz głos mój ozwać się ośmielił,
Nie tając gniewu, nie chcąc łaski!

I głos ten brzmiał dobitnie w czasie,
Gdy rzadko zabrzmiał głos wysoki –
I w wieku, w którym prawda gaśnie,
On dźwięczał sądem i wyrokiem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.