Irlandczyk w Paryżu

Piotr Sacha

|

GN 16/2006

publikacja 18.04.2006 09:54

Przyklejono mu etykietę pisarza katastroficznego i mrocznego. Bohaterowie powieści oraz dramatów Samuela Becketta, zanurzeni w cierpieniu i samotności, chylą się ku śmierci. Ich udręka wydaje się nie mieć granic. A jednak Beckett otrzymał Nobla, za to, że ukazał wzniosłość człowieka.

Irlandczyk w Paryżu East news/OPALE/Jerry Bauer


Samuel Barclay Beckett
(1906–1989), irlandzki dramaturg, prozaik, poeta i eseista. Był uczniem i przyjacielem Jamesa Joyce’a. Od 1937 roku mieszkał na stałe we Francji. Jego sztuki, które sam niejednokrotnie reżyserował, zapoczątkowały nowy kierunek – teatr absurdu. W późniejszym okresie pisał również słuchowiska radiowe i scenariusze telewizyjne.

Był październik 1969 roku. Szwedzka Akademia podjęła decyzję. Literacką Nagrodę Nobla otrzyma Samuel Beckett. Pierwsza o nagrodzie dowiedziała się Suzanne, żona pisarza. Gdy przekazała mężowi tę wiadomość, usłyszała: „To katastrofa!”. W tych słowach nie było ani trochę fałszywej skromności. Beckett uważał, że zaszło nieporozumienie, a jego utwory nie powinny cieszyć się powodzeniem. Obawiał się zresztą popularności, zależało mu przede wszystkim na tym, by pisać. Dlatego nie pojawił się w Sztokholmie. Schronił się przed dziennikarzami w Tunezji, a nagrodę odebrał jego francuski wydawca.

Pisarz najuczciwszy?
Miałby dziś 100 lat. Urodził się 13 kwietnia 1906 roku w Wielki Piątek, zmarł niemal w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia w roku 1989. Dorastał w zamożnej rodzinie protestanckiej w Foxrock – katolickiej dzielnicy ubogiego Dublina. Z urodzenia Irlandczyk, większość życia spędził we Francji, w Paryżu. Decyzje, które podejmował Beckett, nigdy nie były zależne od jakiejkolwiek koniunktury. Na początku lat trzydziestych zrezygnował z dobrze zapowiadającej się kariery akademickiej, by poświęcić się pisaniu, a w trakcie wojny brał udział we francuskim ruchu oporu. Pytany później o powody takiej decyzji, ten apolityczny artysta odpowiadał lakonicznie: „Nie miałem wyboru”. Po wojnie zdecydował się pisać już nie tylko po angielsku, ale także po francusku. Obcy język miał ograniczyć jego swobodę językową, ale równocześnie pozwolić mu jak najpełniej wyrazić swoją wizję świata i człowieka. Francuskie utwory sam tłumaczył na angielski, przy czym nie były to dosłowne przekłady. Drobne różnice pozwalały jednak lepiej odczytywać sens jego twórczości. Do końca też pozostał wierny swojemu stylowi, literackim zamierzeniom, kierunkowi, którym wytrwale podążał przez 60 lat pracy pisarskiej.

Na temat własnej twórczości, którą otaczają tomy omówień, analiz, monografii, Samuel Beckett wypowiadał się raczej niechętnie. Jego utwory, nasycone wieloznacznością oraz bogactwem literacko-filozoficznych odniesień, symboli, są jednocześnie rozpaczliwie cielesne. Bo ostatecznie ciało jest tu bohaterem – dyszy, wędruje, upada. Staje się symbolem każdego człowieka. Beckett wciąż hipnotyzuje czytelników, widzów i krytyków. Dlaczego? Bo to „pisarz najuczciwszy”, jak w „Ziemi Ulro” stwierdził Czesław Miłosz. Dlaczego najuczciwszy? Bo „pokazuje prawdę bez złudzeń”.

Z tęsknoty za „tak”
„W nowych dla dramatu i prozy formach ukazuje wzniosłość człowieka w jego skrajnym opuszczeniu” – uzasadniała przyznanie Nobla Beckettowi Szwedzka Akademia. W Beckettowskiej scenerii pojawiają się włóczędzy, bezdomni kalecy, starcy zamknięci przed światem w czterech ścianach.

Postaci zmagają się ze swoim, zwykle nieudanym, życiem, z poczuciem jego absurdalności, pustki i osamotnienia. Życie zmierza u Becketta do śmierci, ruch do nieruchomości, a czas jest nieprzyjacielem człowieka. „Któregoś dnia urodziliśmy się, któregoś dnia umrzemy, tego samego dnia, w tej samej chwili…” – mówi pisarz ustami Pozzo w „Czekając na Godota”. Molloy, tytułowy bohater pierwszej części tzw. francuskiej trylogii, rozpoczyna swoją wędrówkę na rowerze, później idzie o kulach, by w końcu czołgać się przez las; wędrówka okazuje się daremna.

W dramacie „Radosne dni” Winnie tkwi w kopcu piachu, którego wciąż przybywa. Z kolei Watt próbuje ze wszystkich sił zrozumieć to, co dzieje się w domostwie pana Knotta. W finale powieści stwierdza, że niczego się nie dowiedział. Gdzie odnaleźć „wzniosłość”, o której mówiła Akademia?

Człowiek u Becketta trwa, pomimo swej udręki. Rodzi się, aby zmierzać ku śmierci, lecz nikt tu nie umiera. Dopiero w skrajnym poczuciu pustki i osamotnienia całą tę wzniosłość widać wyraźniej. Winnie coraz bardziej nieruchomieje przysypana piachem, jednocześnie nie przestaje cieszyć się tym, co ją otacza – słońcem, grzebieniem, spojrzeniem męża.

Watt ponosi porażkę, niczego nie osiąga, ale – jak odkrywa – „to już coś”. Molloy nie przerywa wędrówki, a Vladimir z Estragonem wciąż spotykają się co wieczór i – chociaż nie powinni mieć złudzeń – wypatrują Godota. Peter Brook, numer jeden wśród współczesnych reżyserów teatralnych, twierdzi, że sztuki irlandzkiego pisarza pełne są światła. „Beckett mówi »nie« – ale bez satysfakcji; wykuwa swe bezlitosne »nie« z tęsknoty za »tak«” – pisze Brook w „Pustej przestrzeni”.

Beckettowskie postaci tęsknią za bliźnim, nawet cynicznym i okrutnym, byleby tylko mógł wysłuchać, być obok. Zwykle jednak trudno jest uśmierzyć taką tęsknotę. Czy jest to także tęsknota za Bogiem?

Czekając na
„Gdyby Godot był Bogiem, to bym go tak nazwał”. Tym krótkim zdaniem Samuel Beckett przekreślił proste interpretacje swojego najgłośniejszego dramatu. „Czekając na Godota” przesycone jest symbolami, żaden przedmiot, słowo czy imię nie jest tu bez znaczenia. Wśród tych elementów odnaleźć można odniesienia biblijne. Wszystko zaczęło się 5 stycznia 1953 r. Mała salka paryskiego Teatru de Babylone pękała w szwach. Premiera „Czekając na Godota” była przełomem, tak dla Becketta, którego okrzyknięto fenomenem współczesnej literatury, jak i dla światowego teatru. Publiczność zobaczyła na scenie kikut drzewa, kamień i dwóch kloszardów spotykających się co wieczór i czekających na tajemniczego Godota, bo tylko on może odmienić ich nędzny los. Godot jednak się nie zjawia, ma za to przybyć następnego dnia, jak twierdzi za każdym razem chłopiec podający się za jego posłańca.

Opowieść odczytywano na wiele sposobów. I choć sam Beckett w wątpliwość poddał jednoznaczną interpretację dramatu, jako tęsknoty za Bogiem i zbawieniem, nie sposób nie zwrócić uwagi na liczne nawiązania do Biblii. Trudno też założyć, by te nawiązania były przypadkowe. Włóczędzy rozmawiają o „dwóch łotrach ukrzyżowanych razem ze Zbawicielem”. Podczas rozmowy z posłańcem, który budzi skojarzenia z aniołem, pojawia się aluzja do Ewangelii wg św. Mateusza (kozły i owce). Padają słowa: „zbawienie” i „potępienie”. W końcu samo imię nieobecnego, wyczekiwanego Godota i zawarte w nim angielskie słowo God – Bóg sugeruje i narzuca najprostszą interpretację.

Pójście tym tropem sprawia, że w ubogich, życiowo przegranych bohaterach dostrzec można tych, o których Jezus mówił w Kazaniu na Górze. Jednak zarówno ta, jak i każda inna interpretacja jest w przypadku Becketta niewystarczająca, bo dramat, podobnie zresztą jak pozostałe utwory, wymyka się wszystkim jednoznacznym odczytaniom. Ostatecznie otrzymujemy jedno dzieło, na które składa się cały dorobek urodzonego przed stu laty artysty. Bo wszystkie jego utwory tworzą wzajemnie dla siebie kontekst. Bohater takiego dzieła zbiorowego, zupełnie jak w „Nienazywalnym”, twierdzi: „ktoś wbił sobie do głowy, że lepiej będzie, jeśli będę istnieć”. I – choć nie mówi wprost – temu „komuś” zawdzięcza to, iż wciąż trwa. Nawet pomimo i wbrew.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.