Popiół imieniem jest człowieka

ks. Jerzy Szymik, teolog, poeta, profesor Wydziału Teologii Uniwersytetu Śląskiego

|

GN 10/2006

publikacja 06.03.2006 14:26

Wielki Post właśnie się zaczął. Jak reaguje nań poezja, wyczulona istotnie na to, co szare, bolesne, skromne?

Popiół imieniem jest człowieka Józef Wolny

Tyle popiołu w tym kościele

– pisze młody śląski poeta, Szymon Babuchowski –

gdzie tylko spojrzysz
– proch się ściele
płyną nawami przyszli zmarli
co jeszcze dzisiaj się wydarli
śmierci – spod kosy kół czy raka
choć mieli szansę się załapać
jeszcze są żywi jeszcze idą
ich blade widma ciągle widać
kości przykryte makijażem
peruki szczęki tatuaże
garnitur mięśni suknia skóry –
śpiewają ziemskich prochów
chóry
i płynie pył z ich ust otwartych
i tłum się wzbija na proch starty
pod szczyt kostnicy sufit nieba
martwy czy żywy – z nimi
śpiewasz
z prochu powstałeś – jeszcze
trochę –
nim się obrócisz będziesz
prochem
nim coś z istnieniem zdołasz
zrobić
pif-paf – pył proch –
i już po tobie
popiół imieniem jest człowieka
nawróć się – uwierz –
kochaj – czekaj –

(„Popielec”)

Przejmujący i pamiętliwy to obraz. Jakby wyszedł spod pędzla Boscha, Brueghla czy Salvadora Dali. Tacy jesteśmy: to wszystko, co tu jest – ja, ty, my, oni, rzeczy i sprawy – jest jedynie makijażem życia i to jedynie na chwilę.

Pamiętam, to było moje liceum, na przełomie lat 60. i 70., socjalistyczne lekcje polskiego. Nasz Nauczyciel kpił pogardliwie ze średniowiecznych mnichów: powtarzali, mówił, podczas spacerów w klasztornych wirydarzach niesławne memento mori (pamiętaj, że umrzesz), zamiast cieszyć się chwilą; dopiero renesans, mówił, odwrócił się od smutku religii i ów, jakże upragniony przez wszystkich, wymiar radości życia przywrócił… Rozumieliśmy to już chyba wówczas poprawnie, to znaczy, że coś tu jest nie tak. Przecież bywaliśmy, nastoletni, na pogrzebach – cioci, dziadka, koleżanki. Ale trwał w najlepsze czas głębokiej komuny i renesans był po słusznej stronie, a średniowiecze po wstecznej.

Nie wiem, czy mój Pan od polskiego żyje (oby żył jak najdłużej), czy zmarł. Jeśli żyje (oby jak najdłużej) – umrze na pewno. Jak i ja. I wy, którzy te słowa czytacie. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku – kruchym, chybotliwym, śmiertelnym. I o tym jest średniowieczna, najwyższa, popielcowa mądrość.
Ale przecież nie ona jest kresem chrześcijaństwa. Jest jeszcze „nawróć się – uwierz – kochaj – czekaj”. To jest dopiero puentą ostateczną, a nie śmierć sama w sobie, śmierć w swej nagiej i okrutnej bezwzględności. Po to też są kościoły:

w katedrze słuchasz głosów
Boga:
stukania w twardy konfesjonał
skrzypienia drzwi dalekich
kroków
czyjegoś kaszlu cichych rozmów
jęczenia ławek szczęku klamek
tramwajów mknących
za murami –
wszystko się splata w jedną
całość:
miłość cierpienie moc i słabość
zbrodnia i żal i przebaczenie
powstanie z prochu w proch
schodzenie
echem się niesie śmiech i śmierć
twój głos donośny cichnie w szept
i grasz na strunach z pajęczyny
koncert na własne narodziny

(„W katedrze”)


Szymon Babuchowski dedykuje ten wiersz Wojtkowi Wenclowi, który jest patronem takich strof: przez poetykę, tematykę, ciężar treści. To dobrze, że ta struna – za sprawą obu pisarzy – drga i dźwięczy w polskiej poezji najnowszej. Z nimi, z ich wierszami jest nam trudniej zapomnieć o prawdzie popiołu i śmierci. I o prawdzie własnych narodzin.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.