Podróż przez gorszą Europę

Marcin Jakimowicz

|

GN 37/2005

publikacja 12.09.2005 21:31

„Przywiozłem do domu folder zgarnięty z jakiegoś przydrożnego zajazdu niedaleko chorwackiej granicy – pisze Andrzej Stasiuk w swej książce Jadąc do Babadag. – W kolorowej broszurze, prócz reklam knajpek, hoteli i kempingów, jest również niewielka mapka Europy.

Andrzej Stasiuk,„Jadąc do Babadag” Andrzej Stasiuk,„Jadąc do Babadag”
Wydawnictwo „Czarne” 2004.

Hiszpania ma swój Madryt, Francja – Paryż, Szwajcaria – Zurych, Austria – Wiedeń itd. Na wschód i południe od Pragi i Budapesztu zaczyna się coś w rodzaju terra incognita: Państwa nie mają stolic, a niektóre po prostu nie istnieją. Nie ma Słowacji, Mołdawia, Ukraina i Bia­łoruś rozpływają się w wyschniętym morzu dawnego imperium”. Po takiej właśnie Europie Stasiuk podróżuje w swej najnowszej książce. Jedzie przez Polskę, Słowację, Węgry, Rumunię, Słowenię, Albanię i Mołdawię. Samochodem, autostopem, pociągiem. I choć nazwy rzek, miast, pasm górskich są ważnym elementem wydawnictwa, nadając mu ramy, książka nie jest próbą geograficznego dziennika podróży. To wędrówka w głąb świadomości mieszkańca tej części Europy, która zawsze była uważana za gorszą, brzydszą, zapóźnioną, prymitywną i zacofaną.

Książka jest pasjonującym zbiorem migawek, impresji, rodzajem albumu literackich fotografii. Klimaty tonącej w zieleni Mołdawii, zagubionej wśród kukurydzy i słoneczników Rumunii to obrazy, których nie zobaczy się już w zalanych techniką krajach Zachodu. Zapach wsi Bukowiny, kolory zapomnianej Europy, zapis rozmów z ludźmi „bloku wschodniego”, z których większość choruje na jedną chorobę: pustkę, beznadzieję, monotonię. Ukryty w Beskidzie Niskim Stasiuk nie od dziś zafascynowany jest prowincją. „Bardzo możliwe, że jest to wyprawa w europejską podświadomość, podróż w rejony, o których jednocząca się i modernizująca Europa wolałaby nie pamiętać” – opowiadają wydawcy.

Zerknijmy na zapis podróży przez skalną Albanię: „Za Erseke góry spotężniały. Wydrapaliśmy się na ty­siąc siedemset metrów: jedynka, dwójka i nieustający korkociąg nad krawędziami urwisk bez żadnych barie­rek. (...) Liczy­łem bunkry. Przy pięćdziesiątym siódmym dałem sobie spokój. Były wszędzie, jak okiem sięgnąć. Cementowe czerepy wrastały w zbocza w miejscach, gdzie żaden po­jazd nie miał szans dojechać. Nie wiem, może cement i stal transportowali na mułach i osłach, może po prostu przenosili to wszystko na plecach.

Szare betonowe ro­puchy tkwiły czasem pojedynczo, czasami po trzy, cztery, strzegły wyimaginowanych przejść, przesmyków, przecinały linie domniemanych ataków, oczekiwały na ofensywę, na inwazję, a ich czarne, puste spojrzenia ogarnia­ły całą widzialną przestrzeń (...) Wciąż przypominałem sobie ich liczbę – sześćset tysięcy. W każdym, powiedz­my, po dwóch żołnierzy na stojąco obsługujących cekaem albo erkaem, czyli milion dwieście tysięcy, co ozna­cza prawie połowę mieszkańców kraju”. Kto na Zachodzie w to uwierzy?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.