Pociąg do muzyki

Marcin Jakimowicz

|

GN 46/2010

publikacja 22.11.2010 22:30

Piłsudski wysiadł na przystanku Niepodległość. Ja z tramwajowej "szóstki" wyskoczyłem na przystanku Chorał. A po kilku godzinach na stacji Uwielbienie.

"Szóstka" niespodziewanie połączyła dwa światy: porywającego koncertu uwielbienia i chorału. "Szóstka" niespodziewanie połączyła dwa światy: porywającego koncertu uwielbienia i chorału.
Śpiewali go klerycy pod czujnym okiem tynieckiego kantora brata Benedykta (z prawej).
Józef Wolny

Głośnik zachrypiał: „Katowice, Rondo. Następny przystanek…”. Dalszej części nie słyszałem, bo do „szóstki” wskoczyli kibice w żółto-zielono-czarnych szalikach. Byli zadowoleni. Nie wiedzieli jeszcze, że ich ukochana Gieksa przegra za kilka godzin z Sandecją Nowy Sącz. Zawarczał garażowy hip-hop. Wprost z komórki. Wyskoczyłem przy seminarium duchownym. Wyższym, śląskim. Od rana klerycy śpiewali w nim chorał…

Przystanek pierwszy: Jak klerycy chorał odkrywali
Warsztaty zorganizowała grupka kleryków zapaleńców. Do ich prowadzenia zaprosili specjalistów: brata Benedykta – kantora opactwa tynieckiego i Sławomira Witkowskiego – założyciela Scholi Cantorum Minorum Chosoviensis, kantora parafii św. Jadwigi w Chorzowie. Śpiewali przez trzy dni. Nie tylko w miarę proste, łatwe do powtórzenia „Salve Regina”, ale i skomplikowane chorałowe psalmy. – Jakie miejsce w liturgii zajmuje chorał? – zapytał jeden z uczestników. – Pierwsze – uśmiechnęli się prowadzący. – Dokumenty soborowe jasno stwierdzają, że to „pierwszy śpiew Kościoła”. Chorał ma niezwykłą moc przyciągania. Religia.tv transmituje modlitwę z Tyńca. Słaby, trącący amatorszczyzną obraz zarejestrowany jest zwykłą przemysłową kamerką. Żadnych świateł, operatorów, scenografii. A jednak ten kiepski jakościowo filmik ogląda każdego dnia mnóstwo ludzi.

Przystanek drugi: Bracie, troszkę ciszej!
Jak śpiewak operowy odnalazł się w tak pokornej formie, jaką jest chorał? – zaczepiam brata Benedykta. – To nie było łatwe – uśmiecha się benedyktyn. – Pamiętam moje pierwsze spotkanie ze wspólnotą braci. Usiadłem w ławce. Cały konwent po komplecie kieruje się w stronę ołtarza poświęconego Niepokalanej i kończy dzień „Bogurodzicą”. No i wtedy sobie pozwoliłem… (śmiech) Następnego dnia jeden z ojców podszedł do mnie: Może troszkę delikatniej? To było takie fajne, łagodne. – Profesjonalny muzyk trafia nagle do chóru zakonnego obok braci, którzy na przykład niemiłosiernie fałszują. Nie więdną bratu uszy? – nie daję za wygraną. – Nie. Wkomponowując się w chór, zapomina się o tym, co się umie, co się robiło. Człowiek stara się wnętrzem, sercem, całym sobą wkomponować w ten śpiew. Chorał uczy pokory. Niedawno rozmawiałem z bratem, który mieszka w Tyńcu już 50 lat. Powiedział mi: „To niesamowite. Ja po tylu latach biegnę wreszcie z radością do chóru!”. Zadziwiła mnie ta opowieść – jestem w Tyńcu dopiero 8 lat.

– Zdaje sobie brat sprawę z tego, że przeczytają to też młodzi z pokolenia ADHD, które chce mieć wszystko – łącznie z liturgią – „na skróty”? – Tutaj nie ma skrótów. Ja w chórze staję się kropelką, która chce powolutku kapać dla Boga. Cierpliwie. Kap, kap… W efekcie drąży ona skałę. Ale potrzeba lat. Potrzebny jest czas. Ten mnich dojrzewał 50 lat. Chorał w nim rezonował. Zobaczmy, ile czasu i cierpliwości trzeba, by wejść w chorał „po uszy”, zakochać się w nim, zacząć się nim modlić. Potrzeba sporo cierpliwości. Bo chorał mówi: „zatrzymaj się!”. Ludzie tęsknią za pięknem – zapala się benedyktyn. – Jesteśmy odpowiedzialni za to, by zagospodarować tę przestrzeń. Jeśli tego nie zrobimy, wyrosną na tym poletku chaszcze, chwasty. Jeśli nie będziemy pielęgnowali chorału, niebawem wyrośnie na nim popkultura.

Przystanek trzeci: Morskie bałwany zatapiają Katowice
Klerycy zaczynają trudny, surowy, potężny gregoriański śpiew. Kościół wraca do korzeni. Po kilkudziesięciu latach. Chorał – pierwszy śpiew Kościoła – ponownie zaczyna gościć w seminariach. Przed rokiem do „Gościa Niedzielnego” dołączyliśmy chorał śpiewany przez opolskich kleryków. Numer sprzedawał się jak świeże bułeczki. – Moda na chorał wraca – cieszy się Sławomir Witkowski. – Bardzo mnie to cieszy. Odeszliśmy od łaciny w liturgii i przy okazji wylaliśmy dziecko z kąpielą. Imię dziecka? Chorał. Nazwisko? Gregoriański. – Tradycja chorału została przerwana. Ojcowie soboru obawiali się, że znikną śpiewy polifoniczne, ale o los chorału byli spokojni – uśmiecha się Marcin Bornus-Szczyciński, wybitny znawca tej muzyki. – Uważali chorał za niezbywalny element liturgii. Okazało się jednak, że nie jest on tak niezbywalny, jakbyśmy chcieli. Po 20 latach niemal doszczętnie zaginął. Przede wszystkim dlatego, że teoria powiązała go na dobre i na złe z łaciną. Zniknęła w liturgii łacina, zniknął i chorał.
Klerycy śpiewają. „Wszystkie Twe morskie bałwany i fale Twoje przeszły nade mną. + Wody objęły mnie zewsząd aż po gardło + Ocean mnie otoczył”. To naprawdę wstrząsające hymny. Przypominam sobie warczące wersety gimnazjalnego hip-hopu, który słyszałem w tramwaju. Przy psalmach „na śmierć i życie” brzmią jak pusty śmiech. Chorał ma potężną moc. Benedyktyni do dziś pielęgnują ten śpiew. Słowa nieszporów płyną wolno po chłodnym, pełnym barokowych figur kościele. – To nie sztuka dla sztuki – przestrzega brat Benedykt. – Pamiętajmy, że na Golgocie nie było estetyki. Nasz śpiew nie może stłamsić liturgii!

Przystanek czwarty: Liturgia bez końca
– Pan z waaaami. I duchem twooooim. A potem kończące Mszę błogosławieństwo. I chyba najchętniej podchwytywany przez lud Boży śpiew: Bogu niech bęęędą dzięęęęki. Lubimy też zamknąć Mszę potężnym muzycznym akordem: „Boże, coś Polskę” lub choćby „Pani Piekarska”. – Tymczasem w starych Mszach było „Ite missa est” i koniec, kropka. Żadnego zakończenia z pompą – opowiada Sławomir Witkowski. – To był jasny sygnał, że liturgia się nie kończy. Tak jest we wszystkich Mszach w chorale gregoriańskim: Rozesłanie „Ite missa est” i koniec. Z takim małym niedopowiedzeniem wychodzimy w ciszy. Liturgia wciąż w nas trwa. Często jeździmy z chórem, śpiewając chorał po Polsce. Ale czasami krew mnie zalewa, gdy słyszę od jakiegoś księdza: „Nie musicie tak ładnie śpiewać, bo to jest liturgia, a nie koncert”. A przecież liturgia powinna być piękniejsza niż koncert!

Przystanek piąty: Nieszpory – gatunek ginący
Co zrobić, by chorał nie stał się milutką muzyczką, której słuchamy po to, by lepiej smakowała poranna kawa? Czy może mieć jakieś zastosowanie w praktyce zwykłej parafii nad Wisłą? – Jasne! – odpowiada ks. Bartosz Zygmunt z ośrodka liturgicznego Ruchu Światło–Życie. – Widzę możliwość bardzo konkretnego zastosowania chorału w niedzielnych, parafialnych nieszporach. To forma, która bardzo kuleje, w wielu parafiach niemal zamiera – na nabożeństwo przychodzi garstka wiernych. Chorał gregoriański śpiewany w czasie nieszporów jest przede wszystkim prosty – każdy może włączyć się w śpiew. Po drugie forma nieszporów jest ludziom znana, a po trzecie nieszporów gregoriańskich w praktyce nie trzeba ćwiczyć, prosta melodia powtarzana jest przez lud po polsku. Wzorem dla mnie są benedyktyni w Tyńcu, którzy modlą się wedle swojego psałterza również po polsku. Łacina nie jest wówczas barierą.

Gdy w jednej z wielkich katowickich parafii na blokowisku ks. Zygmunt przygotował z młodzieżą nieszpory gregoriańskie, młodzi zawołali: „Super! Wreszcie coś… nowego”. Tymczasem były to odkurzone tradycyjne melodie sprzed kilkuset lat. – Rekolekcje młodzieżowe czy oazowe, które miałem okazję prowadzić, pokazują mi jedno: młodzież szuka w Kościele innej estetyki niż w radiu! Oni mają wewnętrzną intuicję, nie szukają popu w liturgii. Dlatego tak chętnie przyjmują chorał. Co roku organizujemy warsztaty chorałowe i okazuje się, że chętnych nie brakuje, a ogromna większość to ludzie młodzi, nawet bardzo młodzi. A przecież – pomyślałby ktoś – powinny na nie przyjechać staruszki.

Przystanek szósty: Tramwaj zwany uwielbieniem
Tramwaj numer sześć. Ta sama linia, tyle że w drugą stronę. Do Chorzowa. Kibice nie wskakują. Ruch gra dopiero następnego dnia. I to na wyjeździe. A mimo to w pękającej w szwach sali widowiskowej Chorzowskiego Centrum Kultury robi się niebiesko. Delikatna pastelowa gra świateł, dym zasnuwający scenę. Trwa uwielbienie. Pełną gębą. Kto by przypuszczał, że zorganizowany przed dekadą z „pewną taką nieśmiałością” lokalny Festiwal Stróżów Poranka stanie się z czasem największą tego typu imprezą w Polsce? Trwa właśnie koncert finałowy. Beata Bednarz i stojący za nią szczeciński chór Deus Meus śpiewają: „Niech cię błogosławi Pan”. Wcześniej ze sceny błogosławił lubelski Gospel Rain. To nie koncert, to modlitwa. Śpiewają Patrycja Gola, Wiola Brzezińska, Mietek Szcześniak czy rapujący z prędkością karabinu maszynowego Full Power Spirit. Trwa eksplozja uwielbienia. Kilkaset osób (sala nabita do ostatniego miejsca) wstaje z miejsc i zaczyna klaskać. Takie kolejne powstanie śląskie… Rano klerycy śpiewali przepiękne hymny, które rozbrzmiewały przez wieki w sędziwych opactwach. Teraz płyną nowe, świetnie zaaranżowane psalmy. Tramwajowa „szóstka” połączyła dwa muzyczne światy. Kończy się sobota. Jeden dzień z życia muzyki chrześcijan na Górnym Śląsku.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.