Klasztor na kółkach

Jacek Dziedzina

|

GN 46/2010

publikacja 22.11.2010 10:39

– John, nie możesz być jednocześnie katolikiem i chrześcijaninem! – usłyszał Talbot od zatroskanych przyjaciół. Słynny muzyk i żonaty mnich z USA gościł nad Wisłą.

Klasztor na kółkach – Wszystko jest muzyką – mówi John Michael Talbot. Na zdjęciu podczas rekolekcji muzycznych w Otwocku, 13 listopada br. Filip Nowicki

J.M. Talbot przyjechał do Polski z inicjatywy i dzięki staraniom Marka Nowickiego, redaktora TVN. Był gościem jubileuszowego czuwania ludzi aktywnych zawodowo w Otwocku, wystąpił również w kościele oo. dominikanów w Krakowie

Grał z największymi sławami rocka lat 60. i 70. ub. wieku. Pink Floyd, The Eagles czy królowa rocka Janis Joplin dzielili z nim scenę i garderoby na trasach koncertowych w całych Stanach Zjednoczonych. – Nasz zespół Mason Proffit nie występował tylko z Beatlesami, Stonesami, The Who i z Bobem Dylanem. Ze wszystkimi innymi wielkimi w tamtym czasie graliśmy na jednej estradzie. Dawaliśmy trzysta koncertów rocznie – mówi John Michael Talbot. Siedzimy przy stole w przydrożnym zajeździe. Nie, nie w Arkansas czy w Kalifornii, tylko w Mazowieckiem, pod Otwockiem. Właśnie skończyła się konferencja prasowa z udziałem artysty, który pierwszy raz przyjechał do Polski. Być może nie mógłby dzisiaj opędzić się od fanów, gdyby pozostał na scenie „country rock”, stylu, który współtworzył. W czasie jednego z koncertów zobaczył zza kulis, jak „królowa Joplin” rzuca butelkami po whisky. Po występie na scenie walały się sterty puszek po piwie i działki narkotyków. – Nagle spostrzegłem, że ci wielcy muzycy mają wszystko, co ja wtedy chciałem osiągnąć, ale żaden z nich nie jest szczęśliwy – mówi mi John. Dzięki temu olśnieniu rozpoczęła się jego duchowa wędrówka, która zaprowadziła go do Kościoła katolickiego. I do powstania 50 płyt, które okazały się prawdziwymi hitami. Na zupełnie innej scenie.

ZZ Talbot
Pod bujną czupryną i długą siwą brodą kryje się twarz wcale nie sędziwego jeszcze mężczyzny. Rocznik 1954. Charakterystyczny image do złudzenia przypomina muzyków słynnego ZZ Top. – Niektórzy śmieją się, wołając na mnie „ZZ Talbot” – mówi John Michael. Jego matka była metodystką, ojciec prezbiterianinem. Trudno jednak powiedzieć, by wiara miała dla Johna jakiekolwiek znaczenie w tamtym czasie. Były lata 60., do Stanów przyjechali Beatlesi i wszyscy zaczęli grać na gitarach. John wraz bratem tworzą zespół Mason Proffit. Ich kawałki inspirują nawet takich gigantów jak The Eagles, którzy pod wyraźnym wpływem braci Talbot nagrywają jeden ze swoich największych przebojów – „Hotel California”. – To nie były tylko wspólne występy, chodziliśmy też na wspólne imprezy – opowiada John. – Miałem dostęp do wszystkiego, co oferował wtedy rock and roll. W czasie tych imprez wielu muzyków zaczynało płakać, bo okazywało się, że są nieszczęśliwi, najczęściej z powodów rodzinnych. Niektórzy z nich zmarli z przedawkowania narkotyków. Oni mieli wszystko, co wydawało mi się godne zdobycia dla gwiazdy rocka – sławę, muzykę – ale nagle zobaczyłem, że ich życie jest tak naprawdę puste. Czułem, że nie tego pragnę – mówi.

Kto straci swoje życie…
W pewnym momencie sam zadał sobie pytanie: czy jest „coś więcej”? – Nie wiedziałem, czy Bóg jest „nią”, „nim” czy „tym”, ale chciałem się tego dowiedzieć, poznać. Zacząłem studiować wszystkie religie po kolei – wspomina. W ciągu dnia sprzedawał warzywa, nocami czytał księgi religijne i filozoficzne, poznając hinduizm, buddyzm, konfucjanizm, islam, judaizm, chrześcijaństwo. Dziś mówi, że przeżył coś w rodzaju widzenia: ujrzał postać Jezusa i doświadczył, że zostają mu przebaczone wszystkie grzechy. – A wierzcie mi, w życiu rock-androllowym uzbierało się tego bardzo dużo – mówił na spotkaniu w Otwocku.

Przyłącza się do popularnego wtedy Jesus Movement, ruchu będącego połączeniem stylu hippisowskiego z poszukiwaniami duchowymi w chrześcijaństwie, kontestującego jednak tradycyjne Kościoły. Z czasem ruch wywarł wpływ na nurt znany dzisiaj jako Contemporary Christian Music. Talbot zauważył, że każda denominacja chrześcijańska mówi co innego na temat Jezusa. – Stwierdziłem, że trzeba sięgnąć do źródeł – mówi. Studiując pisma Ojców Kościoła, ze zdumieniem spostrzegł, że te same rzeczy głosi doktryna katolicka. Jak twierdzi, usłyszał wewnętrzny głos: John, chcę, żebyś był katolikiem. – Nagrywałem wtedy płyty dla Sparrow Records (wytwórnia wydająca muzykę z nurtu CCM).

Poszedłem do nich i powiedziałem: chcę zostać katolikiem. Patrzyli na mnie z przerażeniem, aż w końcu ktoś wyksztusił: John, nie możesz przecież być jednocześnie katolikiem i chrześcijaninem – wspomina dziś ze śmiechem. – Pytałem się Boga, co mam robić. Dostałem odpowiedź: „Graj swoją muzykę, Ja będę otwierał i zamykał drzwi”. Nagrałem wtedy płytę „The Lord’s Supper” (Wieczerza Pańska). Poszedłem z tym do Sparrow, a oni na to, że to się nie sprzeda. Ale zostawiłem im to. Udałem się wtedy do mojej pustelni. Po pół roku dzwonią ze Sparrow: John, pamiętasz „Lord’s Supper”?

No tak, odpowiedziałem, przecież sam ją nagrałem. „Słuchaj, płyta sprzedała się znakomicie!” – wspomina John. W tym samym czasie nagrał jeszcze album dla Warner Brothers Records. Jego muzyka staje się coraz bardziej refleksyjna. Z czasem jego płyty rozchodzą się w milionach egzemplarzy, mimo swojego katolicyzmu zyskuje uznanie również wśród protestanckich muzyków, w 1988 roku otrzymuje tytuł Chrześcijańskiego Artysty nr 1 w magazynie „Billboard”. – Nawet moja babcia, metodystka, powiedziała mi kiedyś, że jako katolicki muzyk chrześcijański stałem się porządnym metodystą – śmieje się JMT.

Mnisi z ciężarówkami
Zafascynowany osobą św. Franciszka z Asyżu, sprzedaje wszystko, w lesie buduje pustelnię, z zużytych koców robi sobie habit mnicha. Nie zostaje jednak duchownym, choć do dziś wiele osób na świecie tak myśli (do Polski przyjechał ze swoją żoną, Violą). Zapraszany do różnych wspólnot, naucza, śpiewa, przygotowuje uroczystości, czerpiąc z muzyki renesansu, średniowiecza i tekstów wczesnego Kościoła. Kierownik duchowy radzi mu, by założył wspólnotę i prowadził posługę muzyczną.

W Eureka Springs w Arkansas powstaje Pustelnia Mniejszej Cząstki, wspólnota oparta na życiu klasztornym, z czasem przybiera nazwę Braci i Sióstr Miłosierdzia. Są tam zarówno celibatariusze, jak i rodziny czy osoby w stanie wolnym. Oprócz „miejscowych” w całych Stanach i na świecie ok. 500 osób żyje w swoich domach, zachowując regułę wspólnoty. – Wszyscy w Stanach chcą zostać mnichami, ale wszyscy zbyt mocno kochają swoje ciężarówki – John tłumaczy ze śmiechem tę wersję „pośrednią” członkostwa. Wspólnota ma dzisiaj jako jedyna w USA status kanoniczny Kościoła katolickiego.

Utrzymuje się z własnych upraw i hodowli, ale przede wszystkim z dochodów ze sprzedaży płyt i książek J.M. Talbota. Zbierają też pieniądze na pomoc humanitarną. Przede wszystkim jednak ewangelizują. – Ludzie w USA są smutni z trzech powodów: recesja, podziały polityczne i skandale seksualne w Kościele. Staramy się dać im nadzieję. Dzisiaj cały entuzjazm katolików gdzieś wyparował. Dobry katolik w Stanach to konserwatysta, chodzący do kościoła, poprawnie się wysławiający, przestrzegający zasad liturgii.

Te rzeczy są dobre, ale potrzebują jeszcze Ducha Świętego, żeby nadał temu moc – mówi Talbot. – Przepisy liturgiczne są jak mapa. Ale nie da się podróżować i patrzeć tylko na mapę, nie rozkoszując się widokami – przekonuje. Jedną z najbardziej znanych jego pieśni jest „Come worship the Lord”. Talbot: – To słowo „come” (przyjdź) jest ważne w modlitwie uwielbienia. Ono oznacza porzucenie swojego „bezpieczeństwa”, czyli postawy: „Boże, nie przeszkadzaj mi w moich modlitwach”. W uwielbieniu zdajemy się całkowicie na Boga i na to, co On zechce z nami zrobić.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.