Wyborcza powściągliwość

Bogumił Łoziński

|

GN 31/2010

publikacja 05.08.2010 12:20

Wbrew opiniom licznych publicystów w czasie wyborów prezydenckich Kościół ani nie poparł Jarosława Kaczyńskiego, ani nie odrzucił Bronisława Komorowskiego. W jedynym oficjalnym stanowisku episkopat przypomniał jedynie o obowiązku głosowania.

Wyborcza powściągliwość Na wybory wiele osób idzie po Mszy św., Nie oznacza to jednak, że są agitowane w kościołach Agencja Gazeta/Marcin Onufryjuk

Choć poszczególni biskupi formułowali kryteria wyboru, żadnego z kandydatów nie wskazali, a pojedyncze przypadki agitacji ze strony księży nie mogą być podstawą do uogólnień.

Mity i schematy
Wśród powyborczych analiz mamy prawdziwy festiwal tekstów oceniających stosunek Kościoła katolickiego do wyborów prezydenckich. Mimo różnych autorów powtarza się ten sam schemat. Powszechnie obowiązująca jest teza o wielkiej aktywności duchownych w czasie kampanii i poparciu Kościoła dla kandydata PiS. Red. Tomasz Wołek w tekście „Czwarta klęska prezesa” w „Rzeczpospolitej” oskarżał postawę Kościoła w kampanii ze szczególną ostrością: „Nachalna, prymitywna agitacja, pełne jadu i nienawiści homilie, straszenie grzechem ciężkim, nazywanie niechcianego kandydata szatanem” – to tylko niektóre z mocnych stwierdzeń. Z kolei red. Cezary Michalski w „Newsweeku” ogłosił Polakom, że „Kościół przegrał wybory” i przekonywał, że „zobaczyliśmy wyraźny przechył Kościoła w stronę kandydata PiS”.

A dalej postawił tezę, że to zaangażowanie było największe od 1991 r., gdy duchowni popierali Wyborczą Akcję Katolicką. W „Polityce” red. Adam Szostkiewicz przestrzegał: „polityczna nadpobudliwość Kościoła w i po kampanii prezydenckiej – to poważny problem dla polskiego katolicyzmu i naszej demokracji”. Co charakterystyczne, większość autorów stawiała swoje tezy bez popierania ich konkretnymi przykładami, myląc swoje ideologiczne założenie z rzeczywistością. Większą rzetelność wykazała red. Katarzyna Wiśniewska z „Gazety Wyborczej”, która w tekście „Kościół po wyborach podzielony” tezę, że „dawno w Kościołach nie było takiej mobilizacji” poparła konkretnym przykładem aż dwóch kapłanów, którzy agitowali za Kaczyńskim. W innych tekstach podawała fragmenty wystąpień duchownych czy biskupów, które – jej zdaniem – były agitacją. Celowo podkreślam „jej zdaniem”, bo cytowane słowa nie mówiły wprost na kogo głosować, dlatego potrzebna była ich interpretacja pod tezę dziennikarki.

Rzeczywistość jest bardziej złożona
Zwykle stawiamy tezy na podstawie przesłanek, które mają miejsce w rzeczywistości. W przypadku oceny zaangażowania Kościoła w kampanię prezydencką niewątpliwie można znaleźć przykłady na poparcie tez stawianych przez wspomnianych publicystów. Jednak pojedyncze przykłady to zdecydowanie za mało, aby formułować wnioski ogólne. Stosując taką metodę, można znaleźć równie dużo przykładów poparcia ze strony środowisk kościelnych dla Bronisława Komorowskiego. To prawda, że w czasie kampanii zdarzali się księża, którzy z ambony agitowali za Kaczyńskim. Ale znam też przypadek, gdy proboszcz jednej z warszawskich parafii zakończył kazanie hasłem kandydata PO: „Zgoda buduje”.

Owszem pięciu księży profesorów z Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie wstąpiło do komitetu poparcia kandydata PiS, od czego zresztą natychmiast odcięły się władze tej uczelni. Bo choć kapłan może mieć, i zwykle ma, poglądy polityczne, to zgodnie z zasadami panującymi w Kościele nie powinien ich ujawniać. Tyle że były przypadki podobnie nieuprawnionego zaangażowania księży w politykę z drugiej strony, czego przykładem może być otwarta deklaracja poparcia dla Komorowskiego wygłoszona w radiu TOK FM przez ks. Kazimierza Sowę, dyrektora kanału religijnego Religia.tv, koncernu ITI. Oznak poparcia dla Komorowskiego ze strony środowisk kościelnych było więcej.

Bezprecedensowy jest fakt, że wśród gości honorowych wieczoru wyborczego kandydata Platformy po pierwszej turze było dwóch znanych kapłanów, którzy bynajmniej nie pojawili się tam, aby odprawiać dla gości honorowych nieszpory. Komorowski jako jedyny kandydat przed pierwszą turą wyborów został oficjalnie przyjęty przez wysokiej rangi hierarchę, kard. Stanisława Dziwisza, co zresztą zostało nagłośnione w mediach. (Kardynał przyjął też Kaczyńskiego, ale dopiero w przeddzień II tury, co medialnie nie mogło już być wykorzystane). Komorowski miał też twardych zwolenników w wielu środowiskach katolickich, chociażby w warszawskim KIK-u, z którym od lat jest związany, czy w stowarzyszeniu katolickim Przymierze Rodzin, którego jest honorowym członkiem. Przewodnicząca Przymierza Rodzin Izabela Dzieduszycka napisała o kandydacie PO świadectwo umieszczone na jego portalu wyborczym, w którym czytamy: „Myślę, że Bronisław Komorowski może być najlepszym prezydentem”.

Wzorem ubiegłych lat publicyści poszli utartym schematem i twardo twierdzą, że środowisko Radia Maryja poparło kandydata PiS. Mało kto zauważył, że w czasie tej kampanii relacje PiS z o. Tadeuszem Rydzykiem miały zupełnie inny charakter. W czasie kampanii Jarosław Kaczyński ani razu nie pojawił się w mediach o. Rydzyka, nie udzielił też wywiadu dla „Naszego Dziennika”, co stało się nawet powodem publicznej krytyki prezesa PiS na łamach tej gazety. I choć o. Rydzyk w swoich wypowiedziach nie pozostawiał wątpliwości kogo popiera, jednak dokonał wyraźnego samoograniczenia, nie posuwając się do wskazania swojego faworyta z imienia i nazwiska. Od polityków PiS wiem, że tym razem nie było żadnego układu czy rozmów przed wyborami na temat ewentualnego poparcia ze strony Radia Maryja. Zapewne nie jest to jeszcze sytuacja modelowa, ale w stosunku do poprzednich lat różnica jest jakościowa. Zastanawia też teza świeckich publicystów o jakimś wyjątkowym zaangażowaniu Kościoła w czasie tych wyborów.

Takie wrażenie może brać się z faktu, że mylnie traktują oni homilie duchownych z okresu żałoby jako część kampanii wyborczej. W efekcie wypowiedzi biskupów z pogrzebów zmarłych członków PiS, a przede wszystkim ku czci Lecha Kaczyńskiego, są podawane jako przykład poparcia Jarosława Kaczyńskiego w kampanii prezydenckiej. Red. Wiśniewska w „Gazecie Wyborczej” napisała: biskupi „grali na kandydata PiS”, a jako przykład wskazała wystąpienie w czasie Mszy żałobnej przewodniczącego episkopatu abp. Józefa Michalika, broniącego dobrego imienia Lecha Kaczyńskiego. Tyle że podawanie jako dowód na poparcie w kampanii słów wypowiedzianych w czasie uroczystości żałobnych to niewątpliwie nadużycie. Fakt, że „Wyborcza”, która tak bardzo „dba” o apolityczność polskiego Kościoła, nie może podać przykładów agitacji ze strony biskupów z okresu kampanii, najlepiej świadczy o tym, że takiej agitacji nie było. Gdyby stosować metodę świeckich publicystów wnioskowania na podstawie pojedynczych sytuacji, to postawienie tezy, że Kościół popierał Komorowskiego byłoby równie zasadne, jak ich teza o poparciu dla Kaczyńskiego.

Nieobecni są oskarżani
Niewątpliwie w czasie tej kampanii zdarzały się przypadki agitowania przez księży za określonym kandydatem. Zapewne więcej jawnej sympatii duchowni okazywali Kaczyńskiemu. Jednak kilka czy nawet kilkanaście przypadków otwartego poparcia, na blisko 30 tys. kapłanów w Polsce, nie daje podstaw do stawiania tez ogólnych. Nie było też sytuacji, w której jakikolwiek biskup udzieliłby oficjalnego poparcia któremuś z polityków, choć niektórzy wskazywali cechy, jakie powinien posiadać przyszły prezydent.
Warto zwrócić uwagę, że nawet głosy poszczególnych biskupów nie dają podstaw do uogólnień. O stanowisku Kościoła można mówić wówczas, gdy głos zabierze Episkopat Polski jako całość. Tymczasem na temat tych wyborów wypowiedział się tylko raz i to bardzo powściągliwie. W komunikacie z 19 czerwca, a więc w przeddzień I tury, biskupi napisali: „W związku z wyborami prezydenckimi Pasterze Kościoła przypominają o odpowiedzialności za Polskę, która powinna się wyrazić m.in. przez udział w wyborach”. I to jest jedyne oficjalne stanowisko Kościoła w Polsce wobec wyborów.

Wobec powszechnego przypisywania Kościołowi w Polsce skłonności do popierania określonego kandydata, być może taka powściągliwość była błędem. I to nie tylko ze względu na nieuzasadnione zarzuty, które ze strony środowisk odmawiających Kościołowi prawa do jakiejkolwiek obecności w życiu publicznym będą pojawiać się zawsze, lecz ze względu na potrzebę głosu Kościoła w sprawach dotyczących dobra wspólnego. Dla różnego rodzaju środowisk zabiegających o konkretne rozwiązania, wybory są okazją do upominania się o swoje racje, z której skrzętnie korzystają. A przecież Kościół zabiega o cały szereg spraw, o którym mógłby się w tym czasie upomnieć. Wystarczy wskazać takie kwestie, jak polityka prorodzinna, reforma służby zdrowia, uratowanie przed upadkiem mediów publicznych czy uregulowanie kwestii bioetycznych, w tym in vitro. Sprawy te były w większości przedmiotem rozmów Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, i od lat nie są rozwiązane, mimo że na przykład w kwestii polityki prorodzinnej rząd dwa lata temu podpisał nawet z Kościołem specjalne porozumienie, tyle że z niego się nie wywiązał. Ostatnie wybory pokazały, że powściągliwość nie obroni Kościoła przed zarzutami o upolitycznienie, dlatego warto zastanowić się nad przyjęciem diametralnie innej strategii, polegającej na zdecydowanym upomnieniu się o wartości życia publicznego, na których Kościołowi zależy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.