Ksiądz idzie za daleko

Jacek Dziedzina

|

GN 25/2010

publikacja 26.06.2010 19:07

"Pon Bóg stworzył świat nie dlo sprawiedliwości, ale dlo miłości", mówił ks. Józef Tischner góralom, gdy jego chorobę uznali za niesprawiedliwe zrządzenie Boskie. Właśnie mija 10 lat od jego śmierci

Góral, filozof, kaznodzieja, wytrawny publicysta i... pasjonat św. Faustyny. Góral, filozof, kaznodzieja, wytrawny publicysta i... pasjonat św. Faustyny.
east news/Wojciech

Czasami się śmieję, że najpierw jestem człowiekiem, potem filozofem, potem długo, długo nic, a dopiero potem księdzem – mawiał Tischner. Ta nieco przekorna autoprezentacja stała się jednym z najczęściej cytowanych zdań popularnego duchownego. Cytowali ją głównie krytycy filozofa w sutannie, którzy zarzucali mu gwiazdorstwo, nadmierne bratanie się z salonowym układem III RP, a nawet brak lojalności wobec Kościoła. Tymczasem słynne słowa nie oznaczały bynajmniej, że swoje kapłaństwo traktował jako sprawę trzeciorzędną.

Owszem, z jednej strony narzekał, że albo duszpasterstwo zabiera mu czas na uprawianie filozofii, albo odwrotnie. Nie miał jednak wątpliwości, która z tych aktywności bardziej uczyła go prawdy o człowieku: „Siedząc w bibliotekach, uschnąłbym, robiąc filozofię dla wyimaginowanego człowieka. A tak musiałem się konfrontować z człowiekiem umierającym, człowiekiem zdradzonym (...). Nieustannie musiałem naginać transcendentalną teorię konstytucji Husserla do potrzeb Marysi czy Kasi w przedszkolu”. Jeszcze prościej i dobitniej powiedział to samo u kresu życia: „Jeżeli do czegoś doszedłem w filozofii człowieka, to tylko dzięki wglądowi w sytuacje wyznawane podczas spowiedzi”.

Prawda po góralsku
Kiedy mówił: „Nie jestem z prawicy ani z lewicy, tylko z Łopusznej”, to nie był unik, tylko całkowicie szczera deklaracja ideowa. Słynne powiedzenie Tischnera, że marna to filozofia, której nie da się przełożyć na język górali, nie było zwykłą kokieterią. Swoją teorię o homo sovieticus, czyli człowieku mającym postawą roszczeniową, zadowalającym się pozorami dobrobytu i wolności, tak tłumaczył góralom: W czasach komunistycznych przyjechał na Podhale biskup. Jeden góral jechał na koniu, żeby go przywitać. Zatrzymał go milicjant i pyta, dokąd jedzie.

A chłop na to: Koń mój, dusa moja, nic wam do tego, ka jade. „I tu widać – mówił Tischner – że nie był to homo sovieticus, bo koń był chłopa, a nie pegeerowski. A po drugie – dusa moja. A homo sovieticus nie ma duszy, tylko wysoko zorganizowaną energię”. Kiedy podjął decyzję o wstąpieniu do seminarium, sprzeciwiał się temu jego ojciec, dyrektor szkoły w Łopusznej. Bał się, że straci pracę, mając syna kleryka. Najpierw zatem Józek studiował w Krakowie prawo. Po roku jednak przeniósł papiery na teologię. W swoim dzienniku napisał: „No i w ten sposób zamiast być narzędziem ziemskiej sprawiedliwości, stałem się narzędziem Bożego miłosierdzia”.

Św. Tomasz i koniak biskupa
Zachłysnął się filozofią, którą od początku traktował nie jako „bezczynne mędrkowanie”, ale jako prawdziwą drogę do rozumienia i spierania się o świat, człowieka i Boga. Poznał Romana Ingardena, który uprawiał filozofię zupełnie inną zarówno od marksistowskiej ideologii, jak i od obowiązującego w chrześcijaństwie tomizmu. Artykuł w „Znaku” z 1970 roku, zatytułowany znacząco „Schyłek chrześcijaństwa tomistycznego”, stał się pierwszym kijem wbitym w mrowisko przez Tischnera. Wypominano mu nie tylko to, że zakwestionował ugruntowaną przez wieki doktrynę, ale wręcz nieznajomość dzieł św. Tomasza. Sam Tischner dość zrozumiale tłumaczył swoje stanowisko: nie chodziło o niechęć do św. Tomasza, ale do systemu filozoficznego, który stał się oficjalną filozofią Kościoła, a którego pojęcia nie przystają już do dzisiejszych czasów. „Tomizm nie bardzo wie – mówił Tischner – czym jest nawrócenie. Traktuje je jako zastąpienie jednego poglądu drugim, a nie jako głęboką przemianę osobowości.” Mimo krytyki ze strony różnych środowisk kościelnych, Tischner cieszył się zaufaniem Karola Wojtyły, który pozwolił mu na prowadzenie własnych poszukiwań filozoficznych.

Kiedy kard. Wojtyła został papieżem, wśród potencjalnych kandydatów na nowego biskupa krakowskiego wymieniano również ks. Tischnera. Wojciech Bonowicz w gawędach zatytułowanych „Kapelusz na wodzie” pisze, że przyszedł wtedy do Tischnera przełożony jednego z zakonów… z koniakiem. Tak na wszelki wypadek, żeby nowy biskup miał w pamięci ów zakon. Potem to sam przełożony został arcybiskupem „ważnej metropolii”. Nie było tajemnicą, pisze Bonowicz, że chodziło o abp. Tadeusza Gocłowskiego. Tischner wysłał mu wtedy gratulacje o treści: „Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Józef Tischner.” Kiedyś pytany, dlaczego nie został następcą prymasa Wyszyńskiego (i takie pogłoski krążyły), odpowiedział, że nie było go w domu, gdy dzwonili z Watykanu…

Pułapka miłosierdzia
Często przywoływał osobę prefekta seminarium ks. Jana Pietraszkę, późniejszego biskupa. Najbardziej zapadły mu w pamięć jego słowa o Panu Jezusie, do którego miano pretensje, że zadaje się ladacznicami i grzesznikami. „Zawsze zarzucano mu – cytował Pietraszkę Tischner – że idzie za daleko. Kiedy będziecie księżmi, doświadczycie tego samego. Zawsze będą wam mówili, że idziecie za daleko. Nie bójcie się takich zarzutów. Od tego jesteście, żeby iść za daleko”. Tak Tischner rozumiał m.in. swoje spotkania, a nierzadko również przyjaźnie ze środowiskami laickiej opozycji oraz intelektualistami o lewicowych rodowodach. Oskarżano go o bratanie się z „wrogami Kościoła” i wspieranie tzw. polityki grubej kreski. I tu dochodzimy do najtrudniejszego momentu w życiorysie Tischnera. Bo o ile dzięki Tischnerowi niejeden sceptyk zaczął określać się przynajmniej jako poszukujący, a jego intuicje dotyczące obecności chrześcijanina w demokratycznym społeczeństwie były najczęściej słuszne, podobnie jak krytyka upartyjnienia Kościoła i wiązania się z jedną tylko opcją polityczną – prorocza, to z czasem sam uległ takiej pokusie, wiążąc się zbyt mocno z politykami Unii Wolności i wspierającym ją środowiskiem. Stał się niejako zakładnikiem „wyższości” przebaczenia nad sprawiedliwością.

Oskarżając innych o tworzenie podziałów, sam niejako odmawiał dobrej woli tym, którzy domagali się rozliczenia z przeszłością. Nie zauważył w porę, że środowiska zainteresowane „grubą kreską”, chrześcijańskie miłosierdzie traktują jako świetne uzasadnienie swojej bezkarności. Zdaniem Zbigniewa Stawrowskiego, spór o dekomunizację „okazał się dla ks. Tischnera intelektualną, a także i ludzką porażką”. Później najwyraźniej żałował trochę swojego zbyt jaskrawego zaangażowania po jednej stronie sporu. W książce „Drogi i bezdroża miłosierdzia” pisał m.in., jakby odcinając się od tego epizodu: „Zasada sprawiedliwości rządzi społecznym współżyciem ludzi, natomiast zasada miłosierdzia rządzi bezpośrednimi relacjami osobowymi”.

Lenin, wolność i mercedes proboszcza
Specyficznym środowiskiem był tzw. Kościół Tischnera. Jak mówił krytycznie Dariusz Karłowicz, był to po prostu „krąg towarzystko-polityczny” lub coś „w rodzaju politycznej sekty”. Sam Tischner bronił się często w ten sposób, że krytykuje się go nie za to, co mówi, tylko za to, obok kogo się pojawia. Faktem jest, że niektóre środowiska właśnie Tischnerem próbowały uderzać w „zaściankowy” polski katolicyzm. Chętnie przywoływano zwłaszcza jego słowa, że nie spotkał jeszcze człowieka, który straciłby wiarę po przeczytaniu Marksa czy Lenina, za to spotkał wielu, którzy stracili wiarę po spotkaniu ze swoim proboszczem. Jednocześnie, zapytany kiedyś przez dziennikarza o proboszcza, który kupił sobie drogiego mercedesa, odpowiedział: „Jestem tak tolerancyjny, że jednocześnie podzielam dobry gust proboszcza i zdanie tych, którzy się mu sprzeciwiają”. Dziennikarz na to: „Nawet gdy ludzie przestają chodzić do kościoła?”. Tischner: „W takim wypadku okazuje się, że kościół nie był dla nich tym, czym być powinien. Przecież w kościele nie czcimy ani proboszcza z mercedesem, ani proboszcza bez mercedesa, tylko Pana Jezusa”.

Nie był wrogiem tzw. pobożności ludowej, tylko katolickiego integryzmu. „Dla integrysty nie ma większego skandalu niż wolny człowiek”, pisał. Tym bardziej – człowiek, który tkwi w błędzie. Mówił, że integrysta chce zbawić innych na siłę. Dla Tischnera wolność była centralnym punktem jego filozofii, a także rozumienia chrześcijaństwa. Czasem mawiał wręcz, że Pan Bóg jest największym liberałem. Nie zgadzał się na chrześcijaństwo, które boi się wolności. Bo tylko wolny wewnętrznie człowiek może odpowiedzieć na zaproszenie Boga. Pod koniec życia fascynował się już tylko dwiema postaciami: teologiem Hansem Urs von Balthasarem i Faustyną Kowalską. Długo zmagał się z rakiem krtani. Zaczął jednak uczyć się mówienia przełykowego. Zapytany przez doktora o motywację, napisał na kartce: „Chciałbym jeszcze kiedyś powiedzieć góralom w Łopusznej »Pan z wami«”. Zmarł 28 czerwca 2000 roku. W ręku trzymał różaniec, na stoliku miał obrazek Jezusa Miłosiernego.

Korzystałem m.in. z książek W. Bonowicza „Kapelusz na wodzie”, „Tischner” oraz z artykułów Z. Stawrowskiego „O pewnej fundamentalnej iluzji”, „Między miłością a sprawiedliwością”

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.