Opaleni

Marcin Jakimowicz

|

GN 23/2009

publikacja 09.06.2009 15:57

Czy klęczenie w ciszy przed maleńkim kawałkiem chleba może odmienić życie?

Opaleni fot. JÓZEF WOLNY

Tłum rusza przez kolorowe ulice za kawałkiem chleba. To najpopularniejsza nad Wisłą forma publicznego wyrażenia żywej wiary w obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Zazwyczaj, opisując święto Bożego Ciała, media cytują historie spektakularnych cudów eucharystycznych. Na hostii pojawia się krew, opłatek zamienia się w ciało. Na co dzień zdarzają się jednak tysiące innych cudów. Niewidocznych, ukrytych. Ludzie „tracą czas” przed Najświętszym Sakramentem, a potem wychodzą z adoracji przemienieni.

Spalam się – mówi Jezus
– Czego doświadczam w czasie adoracji? Otrzymuję pomoc w tym, co trudne, czego się boję, przed czym uciekam – opowiada Sylwester Szefer pracujący na co dzień w TVP Historia. – Klęcząc przed Najświętszym Sakramentem, znajdziemy odpowiedź, pocieszenie, poczujemy miłość, której może nam zabrakło w dzieciństwie. Adoracja jest oczywistą postawą człowieka, który odkrywa, że jest ukochanym dzieckiem Boga. Jest odpowiedzią miłości na Miłość. Wystarczy, że zabiegany człowiek, któremu notorycznie brakuje czasu, zatrzyma się w kościele z Najświętszym Sakramentem i ma wszystko natychmiast i za darmo. Bez biletów wstępu mamy bezpośredni dostęp do samego Boga. Bardzo poruszają mnie słowa, które sam Jezus wypowiedział do św. Małgorzaty Marii w Parayle-Monial: „Tak bardzo płonę pragnieniem bycia kochanym przez ludzi w Najświętszym Sakramencie, że to pragnienie Mnie spala; a nie znajduję nikogo, kto starałby się je zaspokoić”.

Pierwsze z tych objawień miało miejsce 27 grudnia 1673 r. Jezus ukazał się zdumionej siostrze Małgorzacie Marii podczas adoracji. Odsłonił przed skromną zakonnicą tajemnice swego serca: „Moje Boskie Serce goreje tak wielką miłością ku ludziom, że nie może już powstrzymać w sobie płomieni tej gorącej miłości. Musi je rozlać za twoim pośrednictwem i ukazać się ludziom, by ich ubogacić drogocennymi skarbami”. – Adoracja Najświętszego Sakramentu to jeden z najważniejszych punktów w moim kalendarzu. Przynajmniej pół godziny w tygodniu adoruję Pana Jezusa – opowiada perkusista Skaldów Jan Budziaszek. – Przeważnie jednak nie proszę o nic. Staram się słuchać. Takiej praktyki nauczyłem się od Matki Teresy z Kalkuty. Kiedy nie wiesz, jaką decyzję masz podjąć, spędź noc przed Najświętszym Sakramentem. Rano podejmiesz właściwą, chociaż nie zawsze po ludzku będzie wydawała się dobra – nauczała. Praktykuję adorację, ponieważ nie zdarzyło się jeszcze, żeby nie spłynęła na mnie jakaś wiadomość, która jest mi potrzebna w tym momencie. Budziaszek zainicjował największy na świecie koncert uwielbieniowy „Jednego serca”. W święto Bożego Ciała w Rzeszowie modli się na nim nawet trzydzieści tysięcy ludzi.

Racja adoracji
Niektórzy porównują adorację do wygrzewania się w promieniach słońca. Działania słońca nie widać, promieni nie wychwycisz, ale widać skutki. Człowiek jest opalony. Swym zachwytem nad Jezusem Eucharystycznym często dzielił się Pierre Goursat, założyciel Wspólnoty „Emanuel”. Na adoracji spędzał długie godziny. Tracił czas dla Jezusa. Owoce tego widać dziś jak na dłoni. – Adoracja jest przylgnięciem do Serca Jezusa, za przykładem ucznia, który spoczywał na piersi Nauczyciela podczas Ostatniej Wieczerzy – opowiadał. – Serce Jezusa można porównać do siedmiokrotnie rozpalonego pieca, w którym przechadzali się trzej młodzieńcy, oddając chwałę Bogu.

Podczas adoracji człowiek wchodzi w ten rozpalony piec miłości. Żar tego ognia może przemienić i roztopić każde ludzkie serce. – Pan Jezus jest wolny, może przyjść do człowieka, kiedy chce. I jak chce – opowiada Aleksandra Samira-Gajny z Katowic. – On naprawdę chce rozmawiać z ludźmi. Nie jest związany czasem adoracji. Dlaczego jednak najczęściej słyszymy Jego głos właśnie w czasie, gdy klęczymy przed Najświętszym Sakramentem? Bo wtedy znajdujemy chwilkę czasu na to, by się wyciszyć. Jasne, na początku jesteśmy rozproszeni. Gdy jadę na indywidualne rekolekcje przeżywane w ciszy, to zawsze pierwsze dni są szarpaniną. Tysiące myśli o domu, życiu, niecierpliwość, by jak najszybciej usłyszeć słowa Boga. Ale potem człowiek się wycisza i coraz intensywniej słyszy Jego głos.

Jezu, wracam!
Jak sobie poradzić z rozproszeniami, które odciągają naszą uwagę w czasie adoracji? – Jest to doskonała szansa na bardzo praktyczną modlitwę – ofiarowania siebie samego – wyjaśnia dominikanin o. Tomasz Kwiecień. – „Panie Jezu, właśnie myślę o tej Maryśce, co mnie nie chce, ona mi się tak strasznie podoba, więc ja Ci po prostu tę Maryśkę i to, że mi się tak bardzo podoba, ofiarowuję. A teraz pozwól mi chociaż na chwilę skupić się na Tobie”. Za pięć minut znowu będę musiał powtórzyć ten sam akt strzelisty, bo Maryśka mi się naprawdę bardzo podoba, a ksiądz przy ołtarzu nie jest aż tak atrakcyjny. Ile razy będę to robił, tyle razy będę wracał myślą do Boga.

Albo po prostu powiem: „Panie Jezu, wracam”. Jeśli przez 30 minut twojej osobistej modlitwy miałeś 60 roztargnień i 60 razy powiedziałeś: „Panie Jezu, wracam”, to 60 razy wybrałeś Pana Jezusa! I była to bardzo dobra modlitwa! Znakomite wskazówki związane z rozproszeniami w czasie adoracji zostawił o. John Chapman, angielski benedyktyn. – Módl się, jak potrafisz, i nie próbuj się modlić tak, jak nie potrafisz – nauczał. – Modlitwa pełna roztargnień jest na ogół bardziej upokarzająca niż modlitwa w skupieniu, dlatego przynosi więcej chwały Bogu, mniej nam, później zaś stwierdzamy, że zyskaliśmy więcej dobra.

Znalazł mnie w tłumie
Nie przeżywam na co dzień mistycznych uniesień. Dotknięcia mogę policzyć na palcach jednej ręki. A jednak do końca życia zapamiętam pewną adorację. Zaskakującą tym bardziej, że nie spodziewałem się po niej niczego. Stałem w dwustutysięcznym tłumie zgromadzonym na kongresie Odnowy w Duchu Świętym. Czułem się bardzo zagubiony. Nie udzielał mi się jego entuzjazm, a na wznoszone ręce reagowałem wzruszeniem ramion. „Adorujmy Jezusa w Najświętszym Sakramencie” – zachrypiały głośniki. Wysoko na ołtarzu kapłan ustawiał monstrancję z ciałem Pana Jezusa. Nie widziałem niczego.

Hostia stała prawie sto metrów ode mnie, na wysokich murach jasnogórskiego klasztoru. Nagle ze zdumieniem poczułem, że czas się zatrzymał. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Czułem się, jakby ktoś wpuścił mnie do przedsionka nieba. Tak jakby Bóg odsłonił mi rąbek tajemnicy i powiedział: „Warto za tym tęsknić. Warto biec”. Zdarzyło się to kilka lat temu, ale świetnie pamiętam tę chwilę. Bóg odnalazł mnie, zagubionego w ogromnym tłumie. Nie wiem, jak długo stałem zapatrzony w Hostię. Minutę? Kwadrans? Nieważne. Tysiąc lat było jak jeden dzień, a jeden dzień jak tysiąc lat. Po raz pierwszy w życiu doświadczyłem obecności Jezusa, który pokornie kryje się za kawałkiem chleba.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.