Żyć po tornadzie

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 15/2009

publikacja 16.04.2009 08:58

Przez wsie pod Strzelcami Opolskimi, gdzie stoją zabudowania „Barki”, co jakiś czas przechodzą tornada. Przez życie bezdomnych mieszkających w budynkach Stowarzyszenia Pomocy Wzajemnej też przeszło kiedyś jakieś tornado. Założyciel „Barki” ks. Józef Krawiec pomaga im się odbudować.

Żyć po tornadzie Ośrodek w „Kaczorowni” przypomina prawdziwe ranczo fot. ROMEK KOSZOWSKI

Na początku kroniki domu „Kaczorownia”, drugiego w kolejności, wzniesionego z ruin XIX-wiecznego folwarku w Warmątowicach, ktoś przykleił reprodukcję obrazu „Powrót syna marnotrawnego” Rembrandta. Obok widać zdjęcia mieszkańców. „Syn” Rembrandta mógłby mieć twarz każdego z nich, ale jej nie widać. Nie widać też ich historii, bo przestali je opowiadać i zapisywać. – Każdy przedstawiał swoją wersję na sprzedaż, chcieli pokazać się jako lepsi – opowiada ks. Krawiec. – Ich życie tu pisze nową opowieść. Rysiu pracuje w pralni: pierze, prasuje pościel dla 50 osób i szaty liturgiczne. Od przyjścia tutaj jest czysty jak jego pranie – nie pije, nie bierze narkotyków. Nie odstępuje go Sabcia. – To pies Rysia – wyjaśnia ks. Krawiec. – A pies w „Barce” to dar. Gdy człowiek się złości, nie może być zły jak pies. Patrzy na zwierzaka i musi się uspokoić. Na bardzo spokojnego wygląda Wacek – lider „Kaczorowni”. – Znakomita większość mieszkających tutaj szuka ciepła – mówi. Przez chwilę nie wiem, czy myśli o temperaturze wnętrza, czy o cieple duchowym. Ale zaraz wyjaśnia: – Wielu odchodzi latem. Wacek nie myśli o odejściu. – To miało tak być, że tu trafiłem – mówi, jakby wierzył w działanie Opatrzności. A wcześniej się zastrzegał: – Jestem wierzący, ale inaczej niż ks. Józef. Bóg stworzył świat i przestał się mieszać. Za wszystko na ziemi trzeba zapłacić samemu.

Sarny blisko domu
Domy „Barki” są cztery i przypominają hacjendy. Przy „Kaczorowni” i „Stajence” – tylko dla zimujących – olbrzymie wnętrza: stajnie dla koni i osła Leona, skład na siano, warsztat spawalniczy i pomieszczenie, gdzie naprawia się meble, które czekają okryte płótnem jak w starym domu, do którego mają wrócić właściciele. Z boku dwa przejściowe domki dla tych, którzy chcą się usamodzielnić. Do „Leopolda” – domu dla starszych i schorowanych – trzeba jechać błotnisto-kamienistą drogą, wśród pól i drzew ze stacjami Drogi Krzyżowej. Dźwięk silnika płoszy stadko saren. W środku dużo kwiatów, zieleni, a nawet pokój gościnny. – Zapraszamy na wypoczynek – mówi lider Stasiu, który musi stale chodzić z pełną wody butelką, bo ma raka krtani i po operacjach stale drapie go w gardle. Kilka kilometrów dalej, w dawnym folwarku Doryszów, kolejny dom, obok którego w stajniach znajduje się hotel dla koni z okolicy i hodowla świń. Niedaleko, w Żędowicach, dom dla matki z dzieckiem. Dziś nikt by nie powiedział, że 12 lat temu to były ruiny. – Odbudowywali domy i siebie – opowiada ks. Krawiec, który zamieszkał z nimi od początku. Do wspólnoty „Barka” trafił przez Basię i Tomasza Sadowskich z Poznania, którzy mieli doświadczenie w mieszkaniu i pracy z bezdomnymi. (Później to oni zaproponowali, żeby opolska „Barka” się usamodzielniła). Więc ks. Józef z przyjaciółmi założył swoje Stowarzyszenie Pomocy Wzajemnej „Barka”. Dziś tych, którzy im dobrze życzą i wspierają, jest 200.

W pokoju bez telewizora
– Moim posłaniem jest kryminał – mówi ks. Krawiec. I „Barka” powstała także dla tych ludzi z kryminału. Choć jako chłopak miał inne marzenia. Chciał być wiejskim proboszczem, jak Jan Maria Vianey. Od 13 lat jest kapelanem w więzieniu w Strzelcach Opolskich. – Kiedy więźniowie opuszczają więzienie, wychodzą na wolność, czyli donikąd – mówi ks. Józef. – Na dodatek są stygmatyzowani, naznaczeni piętnem kryminału. W Polsce co roku spośród 86 tys. więźniów ośrodki odosobnienia opuszcza blisko 40 tys. Jakiś procent z nich ma szanse trafić do „Barki”. Kiedy rozpoczynali budowę swoich domów, wielu ludzi poczuło, że takie dobro nie może pozostać samo. Przynosili im żywność, meble, ubrania, pustaki, cegły, cement. To zobowiązywało, żeby nic nie poszło na marne. Pierwsze tygodnie były bez prądu, wody, przy jednym piecu i świeczce. Okazało się, że takie życie integruje. – To, co ułatwia codzienność, osłabia więzi – tłumaczy ksiądz. – Gdy siedzieliśmy w jednym pokoju bez telewizora, musieliśmy rozmawiać. Ich sukcesem jest to, że potrafią rozmawiać. Nowicjusze jeszcze trzaskają drzwiami, rzucają przekleństwami, ale z czasem uczą się, że rozmowa to też napominanie, liczenie się ze zdaniem drugiego. Razem świętują swoje urodziny, o których nikt od dawna nie pamiętał.

Krzysiu, wróć na żniwa
Najpierw każdy z przychodzących przeżywa moment zachwytu, że znów znalazł dom. Potem przychodzi przyzwyczajenie. A wreszcie pytanie: co dalej? 33-letni Krzyś, po przezimowaniu u nich, chce wrócić do rodzinnej Gdyni. Wyszedł na ulicę w 2000 r., kocha być w drodze, „na gigancie”. – Nie ma planu na życie – martwi się ksiądz. – To nie może być tak, że tu chłopaki starają się, oszczędzają, pracują, a on zniszczy swoje życie i wróci 1 listopada z reklamówką w ręce – komentują współmieszkańcy. Rozmawiamy po dziesiątej, w porze wspólnego picia kawy na werandzie. Obok brodatych, zarośniętych starszych mężczyzn siedzą młodzi, krótko obcięci. Mówią Krzysiowi, że dobrze by było, gdyby przyjechał na żniwa, kiedy w 12 dni muszą zebrać 10 tysięcy kostek słomy. Tyle trzeba do pieca na ogrzewanie zimą domu. I gdyby jeszcze przywiózł jakieś zaoszczędzone pieniądze, bo tu stale są potrzebne wpłaty „na życie”. – Wszystko się da, przedtem wstawałem o 4 rano do stoczni – uspokaja ich Krzyś. – Nie lubiłem awantur, tylko spokojne przygody.

„Kowal” gra na organkach
Dzień pracy zaczyna się o 7.00, a kończy o 17.00. Wielu, jak elegancko ubrany Adam, kierowca, wyjeżdża do pracy do Strzelec Opolskich. Dorotka „ma w nogach” 5 km do Strzelec, bo jak wypadnie, chodzi pieszo. A Sebastian, któremu amputowano obie nogi, codziennie jedzie na wózku, albo idzie o kulach 1 km do przystanku, żeby dotrzeć do biura w Strzelcach. W mieście 20 osób bierze udział w warsztatach pedagogicznych, przygotowujących do funkcjonowania na rynku pracy. Kilku sprzedaje w ich sklepie z artykułami z drugiej ręki, Filip od 1 grudnia wykonuje budowlane prace wykończeniowe. Mariusz dogląda kotłowni. Krzysiu sprząta. Czesiu remontuje samochody i ciągniki. Michał naprawia darowane rzeczy. „Kowal” kiedyś przybijał koniom podkowy, teraz troszczy się o ich dwa konie i osła Leona, któremu czasem gra na organkach. Gerarda nazywają ministrem finansów. Piotr w kuchni wrzuca na patelnię mielone. Rysiu, na wózku, z amputowaną stopą, zamieszkał z nimi wczoraj, a dziś już obiera ziemniaki. Podczas słynnej Pasterki w „Stajence” część z nich przebiera się za pasterzy. Ściąga na nią tysiąc osób z całej okolicy. Ale to oni są głównymi bohaterami.

Piękne 8 miesięcy
– Przyzwyczajenie to druga natura – mówi ks. Krawiec. Przyzwyczaili się do stylu ławeczka–dworzec–kotłownia i wszystko byle jak. W „Barce” znaleźli dyscyplinę, tu obowiązuje całkowita wstrzemięźliwość od alkoholu i narkotyków. Gdy ktoś zapije, musi odejść na 7-tygodniową terapię, a jeśli to się powtórzy, na rok banicji. Może wrócić, ale ponowna wpadka znowu go wyrzuca. – Mam alkomat i inne mechanizmy kontroli – mówi lider Wacek. – To niewdzięczna praca. Ale niektórzy oszukują i trzeba ich sprawdzać. Dzwoni do nich, kiedy wyjeżdżają w swoich sprawach. Hubert, który przedstawia się jako „młodszy oborowy”, jest tu właśnie z takimi przystankami. – Najtrudniej powiedzieć komuś, że musi odejść – zwierza się ks. Krawiec. – Ale nie można łamać zasad. Te ich odejścia przeżywa czasem jak śmierć. Bo tu tajemnica dotyka tajemnicy. Te przyjaźnie, krótkie, ale intensywne bycie razem. Nawet jeśli zostali tylko na zdjęciach we franciszkańskiej kaplicy w podziemiach domu „Doryszów”, nie odeszli przecież na zawsze. Jak Heniu, który całe życie siedział w kryminale, wyszedł z powodu nowotworu. – Napalił się na wolność, chciał pracować z dziećmi, grał w piłkę – pamięta ksiądz. – Stanął na bramce, złamał nogę, a potem już poszło z górki. Po kiepskim życiu miał piękne 8 miesięcy. Wszyscy na pogrzebie płakali.

Królowa kuchni
Dwóch zeszłego lata uciekło z „Doryszowa” w nocy. Ale taki Kaziu, w wieku 48 lat, zdał maturę, zrobił prawo jazdy, potem studium, żeby zacząć uczciwą pracę. – Tu się rękę ludziom podaje, ale jak niektórzy odżyją, to nawet nie podziękują – żali się Bożenka, która jest królową w nowej kuchni domu w Błotnicy. Opowiada o sobie: – Nie wierzyłam, że tyle przeżyję. Straciła dwie córki. Młodsza żyła tylko 8 miesięcy, urodziła się z wadą serca. Starsza, dwudziestolatka, popełniła samobójstwo. Potem Bożenkę eksmitowali z mieszkania. – Uczucia, których mi brakowało, przelałam na psy. Przy wejściu na kanapie leży owczarek szkocki. – Przyszedł tu odejść – mówi ksiądz. Wacek, lider „Kaczorowni”, mówi, że stracił złudzenia. – Dopóki pani nie pozbędzie się telefonu, komputera, nie zrozumie pani tego – podkreśla. Nie zależy mu na byciu liderem, ale wykonuje pracę solidnie. – Przestałem konkurować z kimkolwiek, mam do wszystkiego dystans – opowiada. – Pan mówi jak Simone Weil – przerywam mu. – Nie wiem, kto to jest Weil, jestem po zawodówce – trochę się złości. – Co jest dla pana najważniejsze? – Nic – odpowiada bez namysłu. Ale dodaje: – Pogodzenie się ze sobą i pogodzenie żony z córką. Pani zarabia na komórkę, komputer – wykłada. – Tak jakby ktoś wami sterował, żeby zapomnieć, co jest najważniejsze. Pokazuje niebieską Nokię, która została mu z jego trzech dawnych telefonów. Teraz to dla wielu numer telefonu ratunkowego. – To było chyba rozwiązywanie zagadek Pana Boga – zastanawia się nad życiem ks. Józef. – Nie myślałem, że będę pracował w kryminale, bo w mojej wsi to było pojęcie abstrakcyjne. Łatwiej było sobie wyobrazić zamieszkanie z bezdomnymi. Przyznaje, że martwił się o losy „Barki”. – Dwa lata temu minął mi lęk. Zrozumiałem, że to nie ja, ale Bóg ją trzyma. Chciałbym, aby istniała po mojej śmierci.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.