Taniec w deszczu

Marcin Jakimowicz

|

GN 22/2008

publikacja 31.05.2008 07:51

Trzeba być wariatem, by w strumieniach ulewnego deszczu, stojąc po kostki w błocie, uwielbiać przez kilka godzin Pana Boga. Na szczęście w Rzeszowie znalazło się tysiące takich szaleńców.

Taniec w deszczu Pod sceną wyrósł las. Parasoli. Niewiele brakowało, a Marcin Pospieszalski startowałby w konkursie „Jak oni pływają” fot. ROMEK KOSZOWSKI

Masakra! – usłyszałem za plecami głos spod peleryny. To ktoś z obsługi technicznej budował scenę naj-większego ewangelizacyjnego koncertu na świecie: rzeszowskiego „Jednego serca, jednego ducha”. Lało jak z cebra. Rano z powodu oberwania chmury odwołano nawet w centrum miasta procesję Bożego Ciała. Obok sceny w ogromnym błocie grzęzły tiry. Łąka w parku Sybiraków pośrodku blokowiska zamieniła się w ogromną kałużę. Muzycy już od wczoraj siedzieli na próbach, chór też ćwiczył pełna parą. Wszystko zapięte na ostatni guzik? Niekoniecznie…

Czarne chmury
– Pamiętacie wczorajsze czytanie? – rzucił przy stole Marcin Pospieszalski: – „Wy, którzy mówicie: Dziś albo jutro udamy się do tego oto miasta i spędzimy tam rok, będziemy uprawiać handel i osiągniemy zyski (…) Zamiast tego powinniście mówić: Jeżeli Pan zechce, i będziemy żyli, zrobimy to lub owo”. Jeśli Pan zechce, przestanie padać. Ale czy zechce? W czasie próby zmoknięci jak kury muzycy z tęsknotą spoglądali w niebo, ale wydawało się, że im dłużej się w nie wpatrują, tym bardziej deszcz się nasila. Koncert wisiał na włosku. Granie w takich warunkach groziło śmiercią lub trwałym kalectwem. Zwoje kabli mokły w ogromnych kałużach, a muzycy opatulali swe instrumenty folią i ręcznikami. Co z tego, że na ubiegłoroczny koncert przyszło aż 30 tys. ludzi? Tym razem lało jak z cebra. Czy ktokolwiek przyjdzie na wieczorne uwielbienie.

Szaleńcy, witajcie!
– Nie boicie się, że stajecie się „mistrzami świata”, którzy kręcą nosem, gdy przyjdzie mniej niż kilkadziesiąt tysięcy ludzi? – zaczepiłem Jana Budziaszka, pomysłodawcę koncertu. – Jeśli coś takiego zauważymy, to będzie koniec zabawy. My naprawdę będziemy się cieszyć, gdy przyjdzie sto osób. Ten deszcz to sprawdzian, czy przyszliśmy się tu modlić, czy podlizywać. Czy budujemy największą na świecie grupę modlitewną, czy kon- cert gigantów? – odpowiadał perkusista Skaldów. Około godziny 20 w parku Sybiraków wyrósł las parasoli. Okazało się, że na koncert przyszły tysiące ludzi! – Podziwiamy was, szaleńcy Boży! – wołał do mikrofonu Budziaszek. Grzęznący w błocie tłum zafalował. Na potężnym telebimie wyświetlały się teksty piosenek. Śpiewali wszyscy. To idea tego koncertu. To nie występ gwiazd. Tu gwiazdą jest Słowo Boże.

Nie usłyszymy: Przed państwem laureatka „Szansy na sukces” Viola Brzeeeezińska, czy Lidka Pospieszalskaaaa. Nie. Tu muzycy służą. – Kiedy to odkryłem? Na Lednicy. Waliłem w bęben i czułem, że ludzie zaśpiewają tak, jak im zagram. Ich naprawdę nie obchodziło, kto gra, ważne, że ktoś animował wielbienie – wyjaśniał Budziaszek. – Co sprowadza na jedno miejsce tyle tysięcy ludzi? Nie ma gwiazd, nie ma zlotu żadnych wspólnot. Ci ludzie przychodzą, bo czegoś tu doświadczają. Jak bardzo muszą tęsknić za takim modlitewnym spotkaniem! – opowiadał zza bębnów Piotr Jankowski z New Life’m. Razem z moknącym pod sceną tłumem największe przeboje muzyki chrześcijan śpiewał Tomasz Zubilewicz, znany prezenter pogody i wielki fan tej muzyki. – Przynajmniej nie możecie nam zarzucić, że się nie sprawdziły prognozy – uśmiechał się pod wąsem. Do Rzeszowa przyjechał z rodzinką.

Zmiana frontu
– Nawet w wojsku nie grałem w takich warunkach – narzekał ktoś z zespołu. – Graliśmy w czasie mrozu, ale w taką ulewę? Początkowo wszyscy byli podłamani aurą. Przełom nastąpił, gdy w czasie koncertu muzycy zaczęli błogosławić Boga, a Robert Cudzich zaśpiewał: „Nawet poprzez deszcz będę wielbił Cię!”. Nie, nie przestało padać, lunęło jeszcze obfi ciej. Zmieniło się jednak nastawienie, temperatura spotkania. Narzekanie przeszło w błogosławieństwo. Stworzony specjalnie na tę okazję ponadstuosobowy chór podniósł dłonie w geście wielbienia. Na scenie tańczyła dyrygująca chórem Tamara Przybysz. Była prawdziwym gejzerem radości. Zdziwiłby się jednak ten, kto sądziłby, że to neofickie „fruwanie pod sufi tem”. To właśnie poruszające świadectwo wokalistki Deus Meus zelektryzowało w ubiegłym roku tłum. Opowiadała o stracie swego nowo narodzonego dziecka, o Bogu, którego doświadczyła w ciemnej dolinie, o zwycięstwie życia. – Kilka lat temu w czasie rzeszowskiego koncertu podniosłam ręce i zaczęłam tańczyć – opowiada. – Nie czułam na sobie spojrzeń tłumu. Modliłam się, chciałam jedynie oddać chwałę Bogu. To był mój dar dla tych tysięcy ludzi. Zaproszenie do wejścia na drogę uwielbienia Boga. Pod koniec koncertu tańczyła już większość wokalistek. „Jezus zwyciężył” – śpiewał tłum do późna w nocy. – Prawdziwe wylanie Ducha Świętego – rzucił spod parasolki ktoś za moimi plecami. I co tu dużo gadać: miał racje!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.