Kościół na smyczy

Andrzej Grajewski

|

GN 20/2008

publikacja 16.05.2008 12:22

W 1950 r. władze PRL zabrały Kościołowi majątek i powołały Fundusz, który miał łożyć na potrzeby duchowieństwa, a w istocie służył do walki z nim.

Kościół na smyczy

Nie po raz pierwszy postąpiono w ten sposób. Także w przeszłości toczyły się nieraz zaciekłe spory o to, jak Kościołowi odebrać jego majątek. Władza sięgająca po cudzą własność zawsze odwoływała się do haseł sprawiedliwości, pomocy ubogim oraz naprawienia wielowiekowych krzywd. Tak czynili zarówno cesarze, królowie, jak i komuniści. Efekt zawsze był ten sam. Kościół pozbawiano własności, niszczono jakąś sferę jego oddziaływania społecznego, majątek trafiał do kieszeni władzy, a ubogim pozostawała przysłowiowa figa.

Dobra martwej ręki
W debacie na temat majątku Kościoła spotkać można czasem dość osobliwą nazwę – dobra martwej ręki. Jest to tradycyjny sposób określania majątku, najczęściej nieruchomości ziemskich, które nie należały do konkretnej osoby fizycznej, ale były własnością Kościoła, jako tzw. osoby prawnej. Mówiąc inaczej, chodzi o dobra, których właścicielem były poszczególne parafie, diecezje bądź zgromadzenia zakonne. Majątek ten tworzony był przez wieki, najczęściej przez nadania, darowizny bądź fundacje, po to, aby wspomagać jakieś dzieło. Kościół był właścicielem, ale dochody z tej własności musiały być kierowane na cel wskazany przez darczyńcę.

Własność ziemska przez wieki umożliwiała także Kościołowi normalną pracę duszpasterską, utrzymanie seminariów, zakonów kontemplacyjnych, działalność misyjną, a także pełnienie roli mecenasa oświaty, kultury i sztuki. Od dawna prawo kanoniczne zabraniało wyzbywania się tych dóbr, które miały być w całości przekazane następcom. Ponieważ były one praktycznie wyłączone z normalnego obrotu handlowego, zaczęto je nazywać dobrami znajdującymi się jakby w „martwej ręce”, a więc nie na sprzedaż. To określenie jest także tradycyjnie wiązane z tym, że majątek ten często bywał Kościołowi zapisywany w testamencie, pochodził więc niejako z „martwej ręki”, czyli ostatniej woli donatora.

Zabrać i podporządkować
Wielkim rabusiem mienia kościelnego był austriacki cesarz Józef II, twórca systemu państwowego nadzoru nad Kościołem, nazwanego później od jego imienia józefinizmem. System nie był skomplikowany. Osadzał się na prostym pomyśle, że wystarczy skonfiskować dobra martwej ręki, duchowieństwu wypłacać rządową pensję, wybranym rzucać ochłapy w postaci beneficjów i przywilejów, aby skutecznie trzy-mać Kościół na krótkiej smyczy i podporządkować go państwu. Józefinizm zamykał Kościół w klatce, choć przyznać trzeba, że często była to złota klatka, w której wielu żyło się całkiem wygodnie.

W Polsce w rabunku mienia kościelnego specjalizowali się wszyscy zaborcy, ale przede wszystkim Prusacy i Moskale. Byli przekonani, że Kościół pozbawiony majątku będzie łatwiejszy do złamania, a przez to szybciej podcięte zostaną także korzenie narodowego ducha. Szczególnie dotkliwe były kasacje własności zakonnej, często połączone z likwidacją całych zgromadzeń. Kościół w I Rzeczypospolitej był właścicielem około trzech milionów hektarów, co oczywiście rodziło także napięcia i problemy społeczne, zwłaszcza wśród ziemiaństwa i warstwy chłopskiej. Zaborcy większość tej ziemi upaństwowili. Dobra martwej ręki, pozostające własnością Kościoła w okresie II Rzeczypospolitej, szacuje się na mniej więcej 400 tys. hektarów, czyli nieco ponad 9 proc. ogółu ziemi uprawianej w Polsce. Trzecia część tej ziemi należała do Kościoła obrządku wschodniego, czyli unitów. Warto przypomnieć, że władze II Rzeczypospolitej usankcjonowały sekularyzację majątków kościelnych przez zaborców. Rekompensaty w naturze, poza nielicznymi wyjątkami, Kościół nie otrzymał.

Potrójna grabież
Zabór mienia kościelnego stał się fundamentem polityki wyznaniowej bolszewików. Reżim Lenina zaczął swe rządy w listopadzie 1918 r. od zaboru majątku Cerkwi prawosławnej, a później także innych wspólnot wyznaniowych. Po 1945 r. podobnie postępowano w całej Europie Wschodniej. Także w Polsce, choć u nas ostrożniej, jak w krajach ościennych. Dekret PKWN z 6 września 1944 r. o reformie rolnej majątków kościelnych nie dotyczył. Dopiero ustawa z 20 marca 1950 r. o przejęciu przez państwo dóbr martwej ręki, poręczeniu proboszczom posiadania gospodarstw rolnych i utworzeniu Funduszu Kościelnego przesądziła o nacjonalizacji własności kościelnej. Trzeba wspomnieć, że przepisy te nie stosowały się do ziem zachodnich i północnych, gdzie nacjonalizacja własności kościelnej nastąpiła wcześniej, na mocy dekretu z 26 września 1946 o ustroju rolnym na obszarze Ziem Odzyskanych i byłego Wolnego Miasta Gdańska. Nigdy nie oszacowano wielkości tego majątku. Dodać należy, że nie był to, jak twierdzono, majątek poniemiecki. Należał bowiem do Kościoła, który nie jest ani polski, ani niemiecki, tylko powszechny.

Jak wynikało ze spisu rolnego przeprowadzonego w 1949 r., dobra martwej ręki wynosiły nieco ponad 167 tys. hektarów. Praktycznie większość tego majątku została w 1950 r. przejęta przez państwo. Z nacjonalizacji wyłączono jedynie gospodarstwa rolne proboszczów, tzw. beneficja proboszczowskie, o powierzchni do 50 ha, zaś na terenach województwa poznańskiego, pomorskiego i śląskiego o powierzchni do 100 ha. Jednak nawet to prawo nie było przestrzegane, gdyż powszechną praktyką był zabór tych majątków. Działania władzy komunistycznej wobec własności kościelnej były więc potrójną grabieżą: zabrano dobra martwej ręki, zabrano majątki, które stalinowska ustawa zostawiała w rękach kościelnych. Środki uzyskane z tego majątku, co stanowiła ustawa, nigdy nie zostały przelane na Fundusz Kościelny.

Fikcyjna pomoc
Znacjonalizowany majątek kościelny nie miał być sprzedany, ale miał pozostać w ręku państwa, które deklarowało, że chce zastąpić dochody pochodzące z użytkowania własności ziemskiej własną subwencją, która miała zasilać Fundusz Kościelny. Ustawa wyraźnie głosiła, że „Dochody z przejętych nieruchomości przeznaczone są wyłącznie na cele kościelne i charytatywne”. Rzeczywistość była zupełnie inna. Żadna złotówka pochodząca z uprawy ziemi, należącej niegdyś do Kościoła, nigdy nie trafiła do Funduszu Kościelnego. Nie było to nawet możliwe, gdyż nigdy nie dokonano ewidencji zabranych dóbr, nie wydzielono ich organizacyjnie i finansowo. Wszystko zostało włączone do Państwowego Zasobu Ziemi, bez ustalenia wysokości dochodów z tych dóbr.

Natomiast Fundusz Kościelny powstał w oderwaniu od tego majątku i od początku opierał się wyłącznie na dotacjach budżetowych. Ustawa przewidywała, że Fundusz będzie nadzorowany przez ministra administracji, faktycznie jednak od początku do końca, czyli do 1989 r., znajdował się on w strukturze Urzędu ds. Wyznań jako samodzielny referat. Nigdy nie przestrzegano także ustawowych celów, jakim miał służyć, a przede wszystkim zabezpieczeniu socjalnemu duchowieństwa oraz remontom obiektów sakralnych. W praktyce służył jedynie wspomaganiu działalności upaństwowionej „Caritas” oraz środowiska tzw. księży patriotów, stworzone-go za czasów Bieruta, aby rozkładać Kościół od środka. Warto przy okazji przypomnieć, że w czasach PRL duchowni byli faktycznie obywatelami drugiej kategorii.

Nie tylko nie mieli żadnych ubezpieczeń, a Fundusz Kościelny nie płacił im ani grosza, ale nawet gdyby chcieli się sami ubezpieczać, nie mieli takiej możliwości. Każda wizyta u lekarza, każdy pobyt w szpitalu musiał być przez nich opłacony. Duchowieństwo nie miało także żadnych świadczeń emerytalnych. Fundusz Kościelny zamiast wspomagać pracę Kościoła, był używany do walki z nim. Ta sytuacja zmieniła się dopiero po 1989 r., gdy władze wspólnie z Kościołem ustaliły, że środki Funduszu, a więc dotacje budżetowe, a nie środki wypracowane z dóbr martwej ręki, będą przeznaczone głównie na częściowe lub całkowite pokrycie składki ubezpieczeniowej, dla 21 tys. duchownych wszystkich zarejestrowanych Kościołów i związków wyznaniowych. Także tych, które powstały po 1989 r. i nie mają żadnego tytułu, aby korzystać ze świadczeń Funduszu. Już z tej perspektywy widać, że sama idea Funduszu narusza zasadę sprawiedliwości, jest reliktem systemu komunistycznego i wymaga zmiany. Potrzeba tylko politycznej woli i zdecydowania po stronie państwowej, aby ostatecznie zamknąć rozrachunek z przeszłością. Takiej woli i zdecydowania potrzeba również stronie kościelnej.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.