Ostygł misyjny zapał

Tomasz Gołąb

|

GN 42/2007

publikacja 17.10.2007 15:14

Temperatura duchowa misji opadła. Zwłaszcza zaraz po soborze. Zwracano nadmierną uwagę na sprawiedliwość społeczną, rozwój materialny, a zaniedbywało się ewangelizację. To był błąd – mówi abp Henryk Hoser SAC

Ostygł misyjny zapał Tomasz Gołąb

Abp Henryk Hoser (ur. 27 listopada 1942 r. w Warszawie) – sekretarz pomocniczy watykańskiej Kongregacji Ewangelizacji Narodów i przewodniczący Papieskich Dzieł Misyjnych. Był pierwszym polskim pallotynem konsekrowanym na arcybiskupa. Lekarz i misjonarz w Rwandzie w latach 1975–1993. Założyciel w stolicy kraju – Kigali – centrum formacji rodzinnej oraz ośrodka lekarsko-społecznego, którym kierował 17 lat. W kwietniu 1994 r. powołany na stanowisko Wizytatora Apostolskiego w Rwandzie z zadaniem pomocy w życiu kościelnym i religijnym po wojnie pomiędzy plemionami Hutu i Tutsi. W latach 1996–2003 pełnił funkcję przełożonego pallotyńskiej Regii Miłosierdzia Bożego we Francji. 22 stycznia 2005 mianowany przez Jana Pawła II arcybiskupem tytularnym Tepelty.

Tomasz Gołąb: „Wszystkie Kościoły dla całego świata” – to hasło tegorocznej Niedzieli Misyjnej. Zdaje się jednak, że polski Kościół jest trochę mniej „dla całego świata”.
Abp Henryk Hoser: – Żaden kraj nie może chyba powiedzieć, że wysyła dostateczną liczbę misjonarzy. Polska ma ich dwa tysiące, chociaż jest krajem w ponad 90 proc. katolickim i ma kilkadziesiąt tysięcy księży, zakonników i zakonnic. Hiszpanie czy Włosi wysyłają na misje po kilkanaście tysięcy ludzi.

O misjach w Polsce przypominamy sobie w parafiach i w diecezjach zaledwie w okolicach Niedzieli Misyjnej.
– Nie ma się czemu dziwić, skoro Polska była wyłączona z wysiłku misyjnego w XIX wieku i nie wypracowała własnej tradycji misyjnej aż do lat 60. XX wieku. Dziś proces wyłaniania i formacji polskich kandydatów do misji jest coraz bardziej dojrzały. To dlatego w maju na Kongresie w 50-lecie encykliki Fidei Donum w Rzymie Polacy mogli podzielić się doświadczeniem Centrum Formacji Misyjnej z Warszawy.
Jestem dobrej myśli, gdy chodzi o potencjał, ale obawiam się, że młodzi ludzie z pokolenia wchodzącego w życie dorosłe, są dzisiaj mniej gotowi do podjęcia ryzyka. Szukają stabilizacji i są zdecydowanie słabsi psychologicznie. Misje wymagają ludzi o bardzo wyraźnej sylwetce i jasnej osobowości. Ci, którzy hamletyzują, na misjach się gubią.

Ideał misjonarza?
– Ten sam co zawsze. Być misjonarzem to głosić Jezusa Chrystusa z motywów wiary, nadziei i miłości. Jeśli tego brakuje, misje tracą sens. Sama szlachetna idea humanitaryzmu nie wystarczy. Trzeba „konfigurować się” do Jezusa Chrystusa, apostoła i misjonarza. Dzięki temu można podjąć trud misyjny, stawić czoła przeciwnościom, których na misjach nie brakuje, ale przede wszystkim wytrwać. Dzisiaj wyzwaniem tego pokolenia jest wierność i wytrwanie, bo kultura postmodernistyczna tych wartości nie uznaje.

Misjonarz działa jakby w polu energetycznym, wytworzonym przez dwa bieguny. Pierwszy, teologiczny, to wiara, nadzieja, miłość – te cnoty, które powodują, że podejmuje się misji Jezusa Chrystusa, głosząc Jego orędzie w świecie. Ale drugim biegunem tego pola jest dobra znajomość świata, do którego jest posłany. Tu Jezus Chrystus był mistrzem: zarzucał nam, że potrafimy przewidzieć, jaka będzie pogoda, a nie umiemy odpowiedzieć na sytuację egzystencjalną naszego pokolenia. Nie potrafimy na daną nam rzeczywistość rzucić ostrego światła Ewangelii. I z tej rzeczywistości wyłonić szans i bardzo głębokich cieni.

Dziś świat daje niesamowite możliwości dla prowadzenia misji. Zamiast 3 miesięcy podróży do źródeł Nilu, możemy tam być w ciągu 10 godzin…
– Musimy wykorzystać szanse, jakie daje globalizacja do głoszenia orędzia Chrystusowego. Wykorzystać momenty pozytywne: zbliżenia kultur, przekraczania granic, szybkiego dotarcia do ludzi. A Kościół od zawsze był „globalizatorem”: jest katolicki, czyli powszechny – łączy cały świat w jedno. Choć zapominać o cieniach globalizacji, która przeradza się w budowanie wieży Babel, byłoby nieroztropnie.

W odczuciu młodych ludzi powszechny jest nie Kościół, ale McDonald.
– Kard. Lustiger mówił, że mamy dwie możliwości: albo będziemy starać się zbudować świat na kanwie kryteriów materialnych, co doprowadzi do oddalenia się od siebie ludzi i zupełnego wzajemnego niezrozumienia się, albo będziemy budować świat na modelu Wieczernika, gdzie wszyscy mówią różnymi językami, a mimo to się rozumieją.

Te misje, mimo genialnych możliwości, nie wychodzą nam najlepiej. Zapał misyjny po Soborze Watykańskim II jakby ostygł…
– Ostygł ze względu na złe odczytanie soboru. Mówi się: skoro wszyscy mogą się zbawić nawet poza widzialnym Kościołem, to po co niepokoić tych, którzy nie znają Chrystusa? Po co pokazywać im, że On jest jedynym zbawicielem ludzkości? Skoro Bóg jest tak wielki i miłosierny, że może wszystkich zbawić bez względu na ich religię… To wprowadziło pewien element relatywizmu, który na pewno osłabił pęd do misji. Ale to zła eklezjologia. Proszę zauważyć, że dokument Dominus Iesus i tegoroczne wypowiedzi Kongregacji Nauki Wiary nie pozostawiają wątpliwości, że prawdziwym Kościołem jest Kościół katolicki i, że Jezus Chrystus jest jedynym zbawcą ludzkości, tak jak pisał o tym św. Paweł.

Czy misjonarze więcej dziś dialogują, niż nawracają?
– Temperatura duchowa misji opadła. Zwłaszcza zaraz po soborze – ten okres znam dobrze, byłem już na misjach. Zwracano nadmierną uwagę na sprawiedliwość społeczną, rozwój materialny, a trochę zaniedbywało się ewangelizację. Mówiło się, że najpierw trzeba poprawić poziom życia tych ludzi, a dopiero później mówić o Panu Bogu. To był błąd. Gdy czytam dawne teksty misjonarzy XIX w., widzę, jak bardzo w ich życiu liczył się wymiar wertykalny, czyli nakierowanie człowieka na Boga. Dziś tego jest mniej.

To znaczy, że trzeba by wrócić z zapałem misyjnym do czasów Franciszka Ksawerego, który motywował swoją działalność chęcią, „wyciągnięcia ludzi z piekła”. Dziś już nie śpiewamy pieśni o wyzwalaniu dzikiego człowieka…
– Nie śpiewamy, bo odkryliśmy, że społeczeństwa, które rozwinęły dość ubogą kulturę materialną, jednocześnie były bardzo bogate w relacje społeczne. Okazało się, że tak było z Aborygenami w Australii czy ludami Afryki. Były nakierowane na dobro wspólne. Za czasów Franciszka Ksawerego panowało przekonanie, że kto się nie ochrzci, będzie potępiony. A przynajmniej z trudem zbawiony. Stąd płomienne apele zakonnika w listach do współbraci w Europie, by przyszli na ratunek.
Nie musimy wracać do XIX wieku, ale do rzeczy istotniejszej: do zasady, że ewangelizacja to budowanie w życiu człowieka relacji z Bogiem. A przez tę wieź z Bogiem, budowanie relacji międzyludzkich. Bo człowiek nie może być miarą człowieka. Gdy człowiek jest miarą człowieka, to albo prowadzi to do dyktatury i tyranii, albo do dekadencji. Człowiek ma przekraczać siebie… Bo jest obrazem Boga.

Po co dziś jedziemy na misje?
– Bo prawda wyzwala. A Ewangelia jest prawdą o człowieku, o życiu, o Bogu. I nie powinniśmy jej zatrzymywać dla siebie. Jezus mówił: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem”. To musimy każdemu udostępnić, ale pozostawić wybór jego wolności.

Nieustannie słyszymy, że każdy z nas ma być misjonarzem, ale większość z nas traktuje misje jako domenę kogoś innego, nie swoją.
– Misje mają dwóch patronów: św. Franciszka Ksawerego, który jako misjonarz popłynął do Azji, mimo że roczna podróż bywała – i tak się stało w jego życiu, bo zmarł u wybrzeży chińskich – ostatnią. To patron, którego życiowym celem było pójście na krańce ziemi. Ale patronką misji od lat 80. jest także św. Teresa od Dzieciątka Jezus, która nigdy nie opuściła klasztoru klauzurowego.

W powołaniu misyjnym są więc dwa elementy: każdy może uczestniczyć w misjach, bo do tego powołany jest cały Kościół. Ale może to robić także przez modlitwę i ofiarność – dać siebie innym: swój czas, swoje kompetencje, swoją pracę na rzecz misji tam, gdzie jestem: w pracy czy parafii – to jest postawa misyjna.

Misyjny Fundusz Solidarności Powszechnej, na który odbywa się zbiórka podczas Niedzieli Misyjnej, to 150 milionów dolarów rocznie. Na 1100 diecezji, które obejmuje, to zaledwie kroplówka, która powoduje, że chory nie umrze, ale poprawy mu nie da.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.