Maria na zdrowie

Marcin Jakimowicz

|

GN 39/2007

publikacja 27.09.2007 00:00

Siostra Mira czuła, że umiera. Gruźlica przykuła ją do łóżka. Paskudny krwotok, ból, bezradność lekarzy. Ostatkiem sił szepnęła: Matko Mario, ratuj! Po kilku dniach wstała z łóżka. Maria Merkert ratowała biedaków nie tylko za życia.

Maria na zdrowie Takie zdjęcie Matki Marii siostra Mira włożyła pod poduszkę. Została uzdrowiona. Józef Wolny / Foto Gość

Powiał chłodny wiatr znad Nysy Kłodzkiej. Po szarej, smaganej deszczem ulicy szły skulone cztery kobiety w szarych kapeluszach. To szare siostry! – rozpoznawano je w Nysie. Weszły do kamienicy. W pokoju leżała kobieta. Choroba przykuła ją do łóżka. – Proszę się nie martwić. Zastąpimy panią! – uspokoiły ją mniszki. Zostały na noc. Zajęły się dziećmi, przewinęły je, umyły, nakarmiły, położyły spać, a później wzięły się za pranie, sprzątanie i gotowanie obiadu. Tego nie robiło dotąd żadne zgromadzenie!

Bóle porodowe
Na rewolucyjny pomysł, by pomagać chorym w ich własnych domach, wpadły cztery młodziutkie dziewczyny: Klara Wolff, Matylda i Maria Merkert oraz Franciszka Werner. Siostry Merkert widziały często mamę, która na głowie po śmierci ojca miała cały dom. Choć rodzinie często zaglądała w oczy bieda, wychodziła, by nieść pomoc biedakom i ofiarom powodzi. Malutka Marysia przyglądała się jej uważnie. Po latach ślęczała przy jej łóżku, gdy mama umierała na gruźlicę. Może to właśnie wtedy postanowiła w sercu, że do końca życia będzie pomagać najbardziej opuszczonym?

Gdy cztery dziewczyny szły do nyskich chorych, nikt nie przypuszczał, że rodzi się właśnie najliczniejsze polskie zgromadzenie zakonne. Rodziło się w bólach. Wielu kapłanów patrzyło na nowatorską działalność sióstr z pewną nieśmiałością, a nawet wrogością. Nic dziwnego. Nikt dotąd nie wychodził poza klauzurę, by pielęgnować chorych i dokarmiać najuboższych w ich mieszkaniach. W połowie XIX wieku była to działalność wręcz rewolucyjna. Początkowo dziewczyny, zwane w Nysie „szarymi siostrami”, próbowano wtłoczyć w ramy zgromadzenia boromeuszek. Nic jednak z tego nie wyszło. Pan Bóg miał inne plany.

Pełen dom
Po śmierci mamy w 1842 r. siostry Merkert sprzedały skromny majątek i poświęciły się pracy z chorymi. Po ośmiu latach Maria rozpoczęła organizowanie „Stowarzyszenia św. Elżbiety dla pielęgnacji opuszczonych chorych”. Stowarzyszenie przekształciło się rychło w zgromadzenie zakonne. W 1859 r. Maria uzyskała zatwierdzenie diecezjalne i została wybrana na pierwszą przełożoną generalną. Nowe zgromadzenie rosło jak na drożdżach. Surowe zakonne życie, nocne czuwania, opieka nad opuszczonymi to zajęcia, które mogły odstraszać młode dziewczyny.

Tymczasem klasztor w Nysie pękał w szwach! Sama matka Merkert przyjęła prawie… pięćset młodych elżbietanek. To zdumiewająca liczba. – Tego nie da się po ludzku wytłumaczyć – śmieją się dziś siostry. – To ewidentne działanie Boga, który błogosławił nowemu dziełu. Tyle dziewczyn gotowych, by porzucić wszystko i nieść pomoc tym, których porządni obywatele omijali szerokim łukiem? Co je przyciągało? – Świadectwo życia – opowiada siostra Margarita Cebula. – Dziewczęta widziały, że matka Maria jest szczęśliwa. Do dziś elżbietanki są najliczniejszym żeńskim zakonem w Polsce.

Ryzykantki
Siostry nie bały się niczego. Przekraczały nawet progi domów, w których odkryto tyfus. Prawo pruskie tego zabraniało: dom zakażonego omijano szerokim łukiem. Obowiązywał zakaz wstępu do budynku. Zabijano go deskami, a później, po śmierci zarażonego, podpalano. Tymczasem młodziutkie elżbietanki pukały do drzwi zarażonych. – Jak one ryzykują! – szeptano w nyskich domach.

W czasie wizyty u chorego Matylda Merkert zaraziła się tyfusem. Wycieńczona zmarła. Żegnały ją tłumy. Uroczysty pogrzeb musiał jednak odbyć się wedle policyjnej instrukcji: podwójna, wyłożona wapnem trumna, dezynfekcja pomieszczenia, w którym leżały zwłoki, odpowiedni odstęp kroczących za trumną. Nie ostudziło to zapału sióstr. Dalej kierowane przez Marię, rodzoną siostrę Matyldy, wchodziły do domów chorych na tyfus. Skąd miały tyle odwagi?

Często widząc, że rodzina nie ma ani kęsa chleba, siostry pod habitami wynosiły z klasztoru jedzenie. Nic dziwnego, że stały się w rodzinnej Nysie niezwykle popularne. Gdy zaczęły budować klasztor, ludzie wstawali w środku nocy, by z Prudnika i okolic przywieźć materiały na budowę.

W ogromnej tarczy zegara odbijają się klasztorne schody. Sto pięćdziesiąt lat temu wspinała się po nich matka Maria. Szła do jasnej kaplicy. Spędzała w niej sporo czasu. – Modlitwa jest najcenniejszym balsamem docierającym do tronu Boga – mawiała. Ludzie chwalili jej pracę, często widzieli w niej duchowego herosa, ona jednak doskonale wiedziała, że to dzieło jest „odgórną” inicjatywą. Bardzo często powtarzała siostrom: Słudzy nieużyteczni jesteśmy.

Zmarła w opinii świętości. Na jej pogrzeb przyszło dosłownie pół miasta. Ludzie długo stali w kolejce, by dostać się do trumny i ostatni raz podziękować matce Marii za jej kilkudziesięcioletnią pracę. Często bywała w ich domach, opatrując chorych. Siostry wierzyły, że nawet po śmierci nie zapomni o słabych i opuszczonych, dlatego już kilka tygodni po pogrzebie wykonano relikwiarzyki, a obrazki z jej wizerunkiem powędrowały w świat.

Bomba!
Ogromny ból przykuł siostrę Mirę do łóżka. Pracowała do niedawna z dziećmi i od jednego z nich zaraziła się gruźlicą. Choroba postępowała w ogromnym tempie. Lekarze bezradnie rozłożyli ręce. Płuco zajęte, drugie zaatakowane. Pluła krwią, czuła, że umiera. Leżąc w łóżku, westchnęła: Matko, ratuj! Wcześniej pod poduszkę włożyła obrazek z wizerunkiem Marii Merkert. Poczuła się lepiej. Gdy pojechała na badania do szpitala na Kubalonkę w Istebnej, lekarze nie dowierzali: była zdrowa.

Na wszelki wypadek ponowili po pół roku badania: gruźlica zniknęła. Gdy Sowieci w 1944 wygnali siostry i Mira szła przemoczona w zacinającym chłodnym deszczu pieszo z Nysy aż do Koźla, a choroba nie odnowiła się, uwierzyli nawet niedowiarkowie.

W styczniu 1945 roku potężny huk bomb wstrząsnął kamienicą przy ul. Sobieskiego. W kaplicy sióstr zadrżały witraże. Okoliczne domy płonęły, mury z hukiem waliły się na bruk. W klasztorze przebywała akurat siostra Mira, niedawno cudownie uzdrowiona. Wpadła na niecodzienny pomysł. Pobiegła na strych i wepchnęła pod belkę dachową obrazek matki Merkert. – Budowałaś ten dom, uratuj go – westchnęła. Gdy skończyło się bombardowanie, a tumany pyłu opadły, zadziwione siostry spostrzegły, że ich dom ocalał. Stał samotny wokół doszczętnie zrujnowanych ruin. Wiedziały, komu zawdzięczają pomoc.

Klasztor jak wyspa

Po wojnie władze chciały koniecznie zamienić klasztor na szkolę muzyczną. Nie udało się. Siostry codziennie pielgrzymowały do grobu matki Marii, odmawiając po drodze trzy części Różańca. Wciąż z okien przy Sobieskiego płynie łagodny śpiew liturgii godzin: „Nie nam, Panie, nie nam, ale Twemu imieniu daj chwałę”. To zawołanie Marii Merkert. Powtarzała je, gdy chwalono ją, kłaniano się nisko na ulicy, a do domu macierzystego przychodziły podziękowania za heroiczną służbę.

Gdy dziesięć lat temu wezbrała woda, a fale Nysy Kłodzkiej wdzierały się do domów, siostry rozpoczęły szturm do nieba. – Matko Mario, ratuj! Przez okno widziały, jak woda zwija asfalt w rulony, a drzewa łamią się jak zapałki. – Nasz dom był jak wyspa, wokół wszystko płynęło, a klasztor stał. Kolejny raz ocalał – opowiadają elżbietanki.

Od stu sześćdziesięciu lat prawie dziesięć tysięcy sióstr św. Elżbiety ruszało do chorych z obrazkiem matki Marii. Pamiętały, że nowa błogosławiona nie siedziała nigdy z założonymi rękami.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.