Kościół bez facetów?

Jacek Dziedzina

|

GN 30/2007

publikacja 25.07.2007 13:30

Dlaczego w kościołach jest więcej kobiet niż mężczyzn? Bo tym drugim proponuje się często model „grzecznego chłopca”. A to nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem. Ani z naturą dorosłego mężczyzny.

Kościół bez facetów?

W kościołach kobiety wyraźnie dominują nad płcią piękną inaczej. Wprawdzie kapłaństwo u katolików jest zarezerwowane dla mężczyzn, ale przecież duchowieństwo stanowi niewielki procent wszystkich wiernych. Badania socjologiczne potwierdzają ogólną tendencję, że nasze parafie tętnią życiem głównie dzięki kobietom. Poziom uczestnictwa w praktykach religijnych wyrównuje się tylko na wsi, gdzie dużą rolę, choć niejedyną, odgrywa tradycyjne przywiązanie do wiary.

Nie ma ognia, nie ma faceta
Nie jest to problem tylko katolików i tylko Kościoła w Polsce. Niedawno ukazało się polskie tłumaczenie książki Davida Murrowa „Dlaczego mężczyźni nienawidzą chodzić do kościoła”. Autor, opierając się na swoich obserwacjach życia religijnego w kościołach protestanckich, katolickich i prawosławnych, stwierdza, że wszędzie w nich przeważają kobiety. A jeśli przychodzą mężczyźni, to wydają się bierni, znudzeni, jakby nie byli u siebie.

Zdaniem Murrowa, winny temu jest model duszpasterstwa, nastawiony głównie na wrażliwość kobiety. W kościele mężczyzna słyszy o pokorze, o tym, jak być miłym i uprzejmym, a mniej o wyzwaniach, potrzebie ponoszenia ryzyka, o konfrontacji z rzeczywistością. Czyli brakuje mu tego wszystkiego, w czym mógłby sprawdzić się jako chrześcijanin-mężczyzna. Język kazań i rekolekcji pełen jest takich pojęć, jak tworzenie relacji, więzi, wzajemnego wsparcia, a więc tego wszystkiego, co idealnie trafia w oczekiwania i potrzeby kobiet.

Mężczyźnie nie są obce takie wartości, ale jego natura sprawia, że bardziej przemawia do niego język wyzwań, walki, zaangażowania. Jeśli idziemy do kościoła i słuchamy tylko słów podnoszących na duchu, jeśli kryterium wyboru wspólnoty jest to, czy dobrze się w niej czujemy, to jesteśmy już na prostej drodze do tego, co David Murrow nazywa „chrześcijaństwem w aksamitnej trumnie”. Jego zdaniem, ta choroba zżera obecnie wiele wspólnot chrześcijańskich w USA. Większość Amerykanów twierdzi, że nie pogłębia swojej wiary w czasie nabożeństw. Trudno się dziwić, jeśli niedzielne zgromadzenia służą głównie tworzeniu miłego klimatu, a nie kształtują duchowego kręgosłupa uczniów Tego, który przyszedł „ogień rzucić na ziemię”.

 

Klub dla pań?
W Polsce trudno o jednoznaczną ocenę. Wielu z nas z pewnością potrafi wskazać duszpasterstwa, księży, osoby świeckie, które swoim radykalizmem (ewangelicznym, a nie ideologicznym) zapaliły niejednego mężczyznę do pójścia na całość drogą wiary. Jednocześnie nawet wspólnoty odnowy Kościoła zdominowane są przez kobiety. Dobrym przykładem jest Ruch Światło–Życie. Ksiądz Blachnicki zaczynał z ministrantami, a całą formację oparł w dużej mierze na swoim doświadczeniu, wyniesionym z męskiego harcerstwa. Dzisiaj dziewczyny i kobiety wyraźnie dominują liczebnie w parafialnych i na wakacyjnych oazach. – Albo liturgia jest nastawiona na kobiety, albo ich liczna obecność taki model wypracowuje – mówi o. Jacek Prusak, jezuita i psychoterapeuta. – Widać to też w pracy duszpasterskiej. Kobiety częściej, lepiej dogadują się z księżmi niż z innymi mężczyznami w duszpasterstwach, a celibat sprawia, że mają także pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa w tych relacjach. Nie chcąc mieć pustych ławek w kościele, księża dostosowują życie parafii do potrzeb i wrażliwości kobiet, używając języka przystępnego dla nich – twierdzi jezuita. Ciekawe jest to, że już święci Franciszek i Dominik ostrzegali swoich uczniów, żeby nie poświęcali za dużo czasu na nauczanie kobiet, zaniedbując jednocześnie mężczyzn. Zaniedbani mężczyźni szukają często spełnienia poza Kościołem.

Pieśń dla Pana, pieśń dla panów
Dużo robi zapewne obawa przed hańbiącym dla mężczyzny określeniem „dewota”. Mężczyźni boją się, że jeśli usiądą w pierwszej ławce, przyjdą w tygodniu do kościoła i jeszcze, nie daj Boże, wezmą do ręki różaniec, zostaną oskarżeni o wchodzenie w kompetencje religijne kobiet. A przecież z różańcem w ręku można przechodzić różne etapy zmagania się ze sobą, czasem nawet z Panem Bogiem, co jest naturalnym elementem kształtowania się charakteru mężczyzny. Niestety, „pobożny” kojarzy się właśnie ze zniewieścieniem. Wielu osobom trudno pogodzić sukces, karierę, siłę przebicia ze startymi od klęczenia kolanami. Może zmieniłoby się to choć trochę, gdyby nabożeństwa różańcowe i nauczanie o Maryi uwzględniało także męskie podejście do wiary? – My w katolicyzmie polskim mamy silny kult Maryi, który może kształtować postawę niedojrzałej zależności: przytul się do Niej i pozostań dzieckiem. W katolicyzmie kult maryjny nie może być centralny, bo on ustawia mężczyznę ciągle w relacji do matki i dlatego nie pozwala mu dorosnąć – twierdzi o. Prusak.

Podobnie jest ze śpiewaniem pieśni religijnych. Wielu mężczyzn nie otwiera ust nie tylko dlatego, że może nie posiada odpowiedniego talentu. Ckliwe, ciepłe, czasem dziecinne słowa pieśni są nienaturalne dla przeżywania wiary przez mężczyzn. To też pole do działania dla odpowiedzialnych za liturgię w parafii: nie zawsze pasuje „Gdy Pan Jezus był malutki” lub „Gdy śliczna Panna” (refren „Lili lili laj” słychać przez całe Boże Narodzenie). Ludowe i popularne, nie zawsze zgodne z dogmatami, pieśni maryjne są już nieodłączną częścią wielu nabożeństw i pielgrzymek. Brakuje natomiast zauważenia bardziej teologicznych pieśni, z głębokim, prawdziwym obrazem Maryi. Niestety, łatwiej zaśpiewać tradycyjne, choć mało chrześcijańskie „A chociaż Syn Twój w gniewie mnie ukarze – Matka za dzieckiem w obronie powstanie” niż „Maryjo, weź mnie za rękę, podprowadź do Twego Syna, przyciśnij mnie do drewna, niech spłynie krew i mnie oczyści”. Przecież taki tekst jest przeżyciem, nie tylko dla mężczyzny. I stawia w prawdziwym, biblijnym świetle Maryję i Jezusa.

Krawat w piaskownicy
Może te zaniedbania sprawiają, że mężczyznom Kościół nie wydaje się atrakcyjnym środowiskiem do samorealizacji? Przeciętny mężczyzna widzi, że jego miejsce w Kościele to albo seminarium i kapłaństwo – i wtedy rzeczywiście może realizować swoją męskość, jako ojciec duchowy – albo budowa świątyni i zbieranie na tacę. Cała reszta sprowadza się często do modelu „grzecznego chłopca”. John Eldredge pisze w książce „Dzikie serce. Tęsknoty męskiej duszy”, iż „większość mężczyzn uważa, że Bóg postawił ich na ziemi, aby byli dobrymi chłopcami. Właśnie to uważamy za wzór dojrzałości chrześcijańskiej”. Nie bez winy jest z pewnością sposób formowania duchowieństwa, prowadzący często do kształtowania osoby miłej, uprzejmej na każdym kroku. Tymczasem bycie tylko przyzwoitym, ułożonym, to nie jest cel chrześcijaństwa, tym bardziej kapłaństwa. Duchowość mężczyzny bardziej niż różne wydumane hagiografie świętych (głaskanie ptaszków itp.) chłonie przykład Jezusa, który z pewnością nie był „grzecznym chłopcem”, nawet w okresie dzieciństwa (przecież „uciekł” rodzicom w Jerozolimie i prowadził rozmowy w świątyni). Grzecznymi chłopcami nie byli też wielcy gwałtownicy królestwa Bożego. Gdyby św. Paweł przyjął miłą i grzeczną wersję chrześcijaństwa, a nie wyruszył z Ewangelią do pogan, pewnie do dziś Kościół tkwiłby w katakumbach.

Wspomniany David Murrow pisze, że termostat we wspólnotach chrześcijańskich zbyt często nastawiony jest na trzy pozycje, które mogą odpychać mężczyzn: obrzędowość, kontrolę i konformizm. Za mało natomiast jest stawiania na wyzwania. „Mężczyźni kochali Jezusa, gdyż oni kochają wyzwania – pisze Murrow. – Kościoły stawiające wyzwania często wychowują przywódców, aby szerzyli kulturę wzajemnych wyzwań. Ma to coś z konfrontacji, a coś z pocieszenia czy umocnienia”. Prawda jest też taka, że nastawienie termostatu na wyzwania przyciągnie nie tylko mężczyzn. Kobietom tak naprawdę również zależy na stawianiu im wymagań i wyzwań.

Płeć charyzmatu
Co zrobić, żeby mężczyźni mogli odnaleźć się w kościołach, a nie czuli się jedynie mało przydatnym dodatkiem do życia wspólnoty wiernych? Na pewno „chrześcijaństwo w aksamitnej trumnie” nadaje się do odstrzału. Do odrzucenia jest również traktowanie chrześcijaństwa jako polisy ubezpieczeniowej. Ewangelia to nie tylko zakazy, nakazy i przepisy na uniknięcie niebezpieczeństwa. Mężczyzn pociąga to, co wiąże się z ryzykiem (tak często mylonym z nierozwagą), podjęciem wyzwania. Nie musi to być nic spektakularnego, medialnego. Wystarczy pozwolić im być sobą w Kościele, a nie kształtować mentalność „grzecznych chłopców”. Grzeczni chłopcy nie mieliby odwagi zaryzykować tego, że cała przygoda wiary może skończyć się na krzyżu. – W kościołach byłoby więcej mężczyzn, gdyby zainteresowani odkryli, że mają swoje osobiste charyzmaty do wykorzystania we wspólnocie – mówi o. Prusak. – W Polsce jednak mamy silnie sklerykalizowany Kościół. Nie myśli się o Kościele jako o wspólnocie charyzmatów, tylko o świeckich prowadzonych do Boga przez księży. Wszystkim zarządzają księża – twierdzi. – Tymczasem pierwsze gminy chrześcijańskie funkcjonowały według charyzmatów, a władza święceń miała charakter służebny – dodaje.

Nie chodzi zatem o tworzenie sztucznego modelu chrześcijańskiego twardziela. Nie ma racji autor piosenki „Prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze”. Kto wchodzi na serio w życie duchowe, prędzej czy później musi doświadczyć poczucia własnej słabości i płaczu nad własną nędzą. Bogu także spodobało się to, co głupie i słabe w oczach świata. Jednocześnie to „moc w słabości się doskonali”. „Grzeczny chłopiec” (umowny synonim lubiącego ciepełko, wygodę i dziecinne przyzwyczajenia dorosłego mężczyzny) nie ma przecież nic wspólnego ze słabym, a przez to mocnym w wierze mężczyzną.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.