Ból i nadzieja

ks. Tomasz Jaklewicz

|

GN 02/2007

publikacja 10.01.2007 18:21

To były bardzo trudne dni dla Kościoła. Czuliśmy się zwyczajnie po ludzku zagubieni. Kiedy już opadną emocje, potrzebna jest spokojna refleksja: Co Bóg chce nam powiedzieć? Czego oczekuje? Jaka jest kondycja Kościoła w Polsce? Nie uciekniemy od trudnych pytań.

Ból i nadzieja



Pierwszą niedzielę Roku Pańskiego 2007 zapamiętamy na długo. Przyniosła wreszcie rozwiązanie przedłużającego się kryzysu wokół nominacji biskupa Stanisława Wielgusa. Przez ponad dwa tygodnie na oczach całej Polski rozgrywał się gorszący spektakl.

Najpierw mocne oskarżenia „Gazety Polskiej”, niepoparte żadnymi dowodami, które spowodowały naturalne w tej sytuacji reakcje obrony biskupa oraz liczne dowody solidarności i współczucia; potem ujawnienie dokumentów z IPN-u; hałaśliwe publikacje żądające dymisji arcybiskupa, wreszcie dwie komisje badające sprawę i potwierdzające fakt współpracy z bezpieką, zaprzeczenia arcybiskupa, formalne przejęcie władzy w archidiecezji, zaskakujące uznanie winy i prośba o wybaczenie.

Wreszcie arcybiskup Wielgus składa rezygnację, która zostaje natychmiast przyjęta przez Rzym. Ogłoszeniu tej decyzji w warszawskiej katedrze towarzyszą głośne krzyki: „Nie!”. Ksiądz Prymas w kazaniu mówi o sądzie dokonanym nad biskupem Wielgusem na podstawie świstków z IPN-u, co wywołuje kolejną konsternację.

Zbici z tropu
Szok, wstrząs, zagubienie, zgorszenie – takie słowa pojawiały się w wypowiedziach wielu zbolałych ludzi, którzy próbowali zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Pytali: Co się dzieje? Jak to wszystko zrozumieć? Gdzie leży prawda? Zarówno świeccy, jak i szeregowi księża byli zwyczajnie zbici z tropu, ponieważ otrzymywali sprzeczne informacje.

Jedno, moim zdaniem, nie ulega wątpliwości. Ta sprawa głęboko zraniła Kościół w Polsce. Myślę przede wszystkim o zwykłych wiernych, którzy na co dzień starają się żyć posłuszni Bogu i swojemu Kościołowi. To była dla nich niełatwa próba wiary. Nie tyle wiary w Boga, co na pewno wiary w Kościół.

Wielu ludzi poczuło się dotkniętych nie tyle faktem słabości abp. Wielgusa w czasach PRL-u, ile raczej jego przedłużającą się ucieczką od prawdy, a także brakiem jasnej i przejrzystej reakcji pozostałych hierarchów. Emocje będą stopniowo opadały, niesmak pozostanie. Obawiam się, że to bolesne doświadczenie może doprowadzić do osłabienia zaufania świeckich do Kościoła hierarchicznego, a nawet odejścia od niego.

Ta gorzka lekcja powinna być przez cały Kościół w Polsce przemyślana i przemodlona. Trzeba ją odczytać jako znak czasu. Najgorszą rzeczą w obecnej sytuacji byłaby próba wyciszania całej sprawy, udawanie, że nic się nie stało. Wszelkie wykręty mogą tylko pogłębić kryzys. Powtarzanie, że Kościół tworzą grzesznicy, to za mało. Te słowa mogą brzmieć wręcz jak usprawiedliwienie zła.

Nie na miejscu jest także oskarżanie mediów o nagonkę. Prawdą jest, że poszczególnych dziennikarzy ponosiły emocje, ale zasadniczo wykonywali oni swoją robotę – upominali się o prawdę. Nie zauważyłem u poważnych dziennikarzy żadnej złej satysfakcji z powodu tego, co się stało, raczej ból i rozczarowanie, kiedy napotykali mur obronnej twierdzy. Szukanie zewnętrznych wrogów, którzy chcą zniszczyć Kościół – to nic innego jak ucieczka przed trudną prawdą, która wyzwala. To, co się wydarzyło, powinno stać się bodźcem do samooczyszczenia Kościoła, do postawienia trudnych pytań, do zmierzenia się z nierozwiązanymi problemami, do szczerej wewnątrzkościelnej rozmowy, do nawrócenia.

Wzór biskupa Skworca
Błędem byłoby wyciąganie zbyt pochopnych wniosków, formułowanie emocjonalnych oskarżeń czy krzywdzących uogólnień. Wydaje mi się jednak, że trzeba odważniej mówić o słabościach Kościoła. Słynne papieskie mea culpa Kościoła w Roku Jubileuszu 2000 wywoływało silny opór w niektórych kościelnych środowiskach. A jednak ten gest Jana Pawła II przyczynił się do podniesienia wiarygodności Kościoła w oczach świata. Takiej prorockiej postawy potrzebujemy w polskim Kościele. Zło musi być nazwane po imieniu. Wszelka dwuznaczność w tej dziedzinie jest zwyczajnie niezgodna z Ewangelią. Próby tuszowania afer seksualnych duchowieństwa w USA czy w Irlandii rozdmuchały medialną nagonkę i skutecznie podcięły zaufanie do Kościoła.

To prawda, że z problemem sprawiedliwego systemowego rozliczenia z komunistyczną przeszłością nie poradziła sobie Polska jako taka, żadne środowisko, żadna grupa zawodowa czy społeczna, a więc także duchowieństwo. To prawda, że Kościół był poddany najsilniejszej presji zorganizowanego systemu zła. Kościół nie może jednak dzisiaj mieć za złe mediom i społeczeństwu, że wymaga się od niego postawy wzorcowej, że oczekuje się od duchowieństwa przykładu, także w dziedzinie rozliczeń z przeszłością. Jeśli powstają jakieś wątpliwości co do przeszłości poszczególnych osób, to trzeba je spokojnie i cierpliwie wyjaśniać. Tak zachował się biskup tarnowski Wiktor Skworc.

Kiedy tylko dowiedział się, że są w IPN-ie jakieś dokumenty na niego, poprosił o ich przebadanie przez kompetentnych historyków. Ksiądz biskup przyznał, że „chodził po cienkim lodzie”, podejmując rozmowy z SB. Sprawa została opisana na łamach naszego pisma. Znakomitą pointą do tej sprawy były słowa bp. Skworca: „Trzeba się zmierzyć z własnym życiorysem. Bo życiorys każdego duchownego, a zwłaszcza biskupa, powinien być przezroczysty”.

Obrona Kościoła nie polega na gadaniu, że to były trudne czasy albo że wszyscy byli uwikłani, albo że dokumenty IPN-u to brudy, w których nie warto grzebać. Taka retoryka jest fałszywa. Utwierdza krzywdzące uogólnienie, że wszyscy duchowni współpracowali. To godzi w tych licznych, którzy poddani próbie, nieraz za wielką cenę zachowali się przyzwoicie czy nawet bohatersko. Dokumenty, które zbierała bezpieka, są dziś argumentem za świętością w procesach beatyfikacyjnych: Jana Pawła II, kard. Wyszyńskiego, ks. Jerzego Popiełuszki czy ks. Franciszka Blachnickiego.

Gdzie są nasi ojcowie?
Zawirowanie wokół abp. Wielgusa obnażyło boleśnie także inne, głębsze słabości Kościoła instytucjonalnego. Przez wiele lat duszpasterze żyli zbyt mocno uczepieni płaszcza Jana Pawła II. Biskupi przemawiali za mało własnym głosem. Mówili raczej cytatami z papieża, a w sytuacjach kryzysowych u niego szukali rozwiązania. Jedynym pomysłem duszpasterskim na forum ogólnopolskim były papieskie pielgrzymki. Efekt: Kościół w Polsce przeżywa wyraźnie kryzys przywództwa, a mówiąc bardziej ewangelicznie – kryzys duchowego ojcostwa. Brakuje jasnego, czytelnego i szybkiego głosu hierarchów w ważnych społecznych debatach czy w chwilach pojawiających się problemów. Ludzie chcą podpowiedzi, co mają myśleć, jak oceniać pewne sprawy. A co widzą? Uciekających przed kamerami duchownych, biskupa strofującego dziennikarzy, urzędników w sutannach odmawiających komentarza albo uciekających w kościelną nowomowę.

Między biskupami a świeckimi brakuje komunikacji. Mam wrażenie, że hierarchowie żyją jakby zamknięci w swoim świecie. Świadczy o tym chociażby styl listów pasterskich, które bywają niezrozumiałe, pisane ponad głowami. Za mało jest słuchania tego, co myślą zwykli ludzie. Wielu duchownych traktuje Kościół jak swoją własność. Z jednej strony duchowni narzekają na pasywność świeckich, i jest w tym wiele prawdy. Z drugiej strony wszelka aktywność świeckich, wychodząca poza udział w kółku różańcowym, jest traktowana przez księży z najwyższą podejrzliwością.

Kościół w Polsce jest podzielony. To jest fakt. Przestańmy wreszcie udawać, że tego nie widzimy. Pod katedrą warszawską jedna grupa wymachiwała transparentami popierającymi abp. Wielgusa, druga protestowała przeciwko jego nominacji. Między obiema grupami doszło do przepychanek. Nie mówmy, że ktoś z zewnątrz próbuje nas podzielić. Wewnątrz samego Kościoła narasta napięcie między dwoma różnymi stylami czy wizjami realizacji Ewangelii. Problemem nie są same różnice. Problemem jest wzajemna nieufność, a nawet wrogość między kościelnymi środowiskami, które uważają, że mają wyłączność na model katolicyzmu.

Nie upadamy na duchu
Spór wokół bp. Wielgusa pokazał także, że spora część duchowieństwa nie rozumie roli mediów w dzisiejszym społeczeństwie. To dziennikarze tłumaczą dzisiaj ludziom świat. Oni dokonują selekcji wydarzeń, które pokazują czy opisują. Oni opatrują je komentarzem. To się może komuś podobać lub nie, ale nie ma sensu wojować z mediami czy obrażać się na nie. Media szukają informacji. Trzeba więc jasno, prosto, po ludzku mówić o sprawach Kościoła, bez uciekania w nowomowę, zasłanianie się tajemnicą, tłumaczenie, że Kościół rządzi się innymi prawami. Jan Paweł II zawsze wychodził odważnie do dziennikarzy, nie bał się żadnych pytań, nie bał się kamer, aparatów fotograficznych. Dlaczego? Nie miał nic do ukrycia, rozumiał, że prawda broni się siłą samej prawdy.

Sprawa abp. Wielgusa sprawiła, że Kościół w Polsce stał się przedmiotem gorącej dyskusji, troski i zaangażowania wielu świeckich. To znak, że ludziom zależy na swoim Kościele, że wciąż spodziewają się po nim wiele. Mam nadzieję, że bolesne wydarzenia ostatnich dni podziałają jak szokowa terapia, że obudzą trwających w letargu, że zajmiemy się bardziej na serio Kościołem, że będziemy go odpowiedzialnie i mądrze współtworzyć. I stanie się on miejscem bardziej przyjaznym, bliskim, ewangelicznym.

Jeden z czytelników przysłał propozycję komentarza do naszej stałej rubryki „A co na to Pan Bóg?”. Zaproponował biblijny cytat propos ostatnich wydarzeń. Moim zdaniem, strzał w dziesiątkę: „Przeto oddani posługiwaniu, zleconemu nam przez miłosierdzie, nie upadamy na duchu. Unikamy postępowania ukrywającego sprawy hańbiące, nie uciekamy się do żadnych podstępów ani nie fałszujemy słowa Bożego, lecz okazywaniem prawdy przedstawiamy siebie samych w obliczu Boga osądowi sumienia każdego człowieka” (2 Kor 4,1–2).

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.