Krzyczy we mnie dziecko

Marcin Jakimowicz

|

GN 31/2006

publikacja 27.07.2006 15:52

Ojciec Tomka odwiózł go do szkoły i zniknął. Ania jest tak zamknięta w sobie, że gdy denerwuje się, pot oblewa ją od stóp do głów.

Krzyczy we mnie dziecko W swoim gabinecie Piotr Jucyk odbył już wiele trudnych rozmów. Józef Wolny

Małgosia po godzinnej rozmowie nieśmiało szepcze: Bije mnie mąż. Kinga jest chuda jak patyk. Ma anoreksję. Pracownicy licheńskiego Centrum Pomocy Rodzinie i Osobom Uzależnionym mają ręce pełne roboty.

Licheń. Godzina 15.00. W potężnej bazylice gęstnieje tłum. Za chwilkę rozpocznie się Koronka do Bożego Miłosierdzia. Do mikrofonu podchodzi ks. Paweł Rawski, marianin. Zaczyna opowiadać: – Zbliżała się powódź. Pod wodą ginął dom za domem. Pewien człowiek zaczął się gorąco modlić o ratunek. Podjechała furmanka. – Wsiadaj, zabierzemy cię! – zawołał ktoś. – Nie, dziękuję. Sam Bóg mnie ocali – odparł. Woda sięgała coraz wyżej. Podpłynęła motorówka. – Nie ma czasu, wskakuj! – Nie. Mam wiarę, że Bóg mnie ocali! Woda zalała dach. Nad pływającym mężczyzną pojawił się helikopter. – Wchodź na drabinkę! – Nie, dziękuję – krzyknął pływak. I były to jego ostatnie słowa. Utonął. Stanął przed Bogiem pełen pretensji: – Dlaczego mnie nie uratowałeś? – Jak to? A kto podesłał ci furmankę, motorówkę i helikopter? – Gdy mówię ludziom: Sama modlitwa nie wystarczy, niektórzy są zdziwieni – opowiada ks. Paweł.

Nabici w butelkę
– W 1999 roku Licheń odwiedził Jan Paweł II. Dał nam wtedy do zrozumienia, że nie wystarczy sam kościół, wokół niego muszą rozkwitnąć dzieła miłosierdzia. Papież prosił, by wyjść do „nowych ubogich”. Wyszliśmy – opowiada marianin. Odtąd działające na mniejszą skalę dwa ośrodki – pomocy rodzinie i osobom uzależnionym – połączyły się. Praca ruszyła pełną para. Codziennie tysiące pielgrzymów przechodzą obok budynku z ciemnej cegły. By wejść do ośrodka, trzeba przejść po kilkunastu schodkach. Dla wielu to najtrudniejsze kroki w życiu. Ale ci, którzy je podjęli, nie żałują.

Każdego dnia na terapię przychodzi kilkanaście osób. – Często dowiadują się o tej placówce w konfesjonałach. Jeśli spowiednik widzi, że penitent powinien skonsultować się z psychologiem, odsyła go do nas – opowiada ks. Paweł – Niestety, by alkoholik zdecydował się do nas wejść, często potrzebne jest jakieś życiowe zawirowanie: utrata prawa jazdy, odejście żony, ucieczka dzieci. Po co czekać na takie dramaty? Mówię ludziom: przychodźcie już wtedy, gdy ktoś zaczyna sięgać po kieliszek. Wtedy łatwiej uratować wasze małżeństwo. Na stronie internetowej centrum sporo świadectw małżonków, którzy zdecydowali się tu przyjść. Dziś wzruszeni piszą: od dziesięciu lat nie pijemy, uczymy się wybaczać sobie wszystkie zranienia, przyjeżdżamy tu co roku.

Co sobotę Anonimowi Alkoholicy spotykają się na mityngach. W ostatnią sobotę miesiąca spotkanie otwarte jest dla ludzi z zewnątrz. Ten, kto na nie wejdzie, może się nieźle zdziwić. Zobaczy kilkanaście osób, które bez ogródek opowiedzą mu o swojej zagmatwanej przeszłości. W każdej historii był jeden główny bohater: butelka. To ona układała program dnia, ona dawała poczucie wartości, by później doszczętnie je zrujnować. Największe tłumy przyjeżdżają tu w ostatni weekend lipca. Na trawie pod bazyliką modli się dwadzieścia tysięcy ludzi. Mają za co dziękować.

Żółw Tup, terapeuta
Elżbieta i Krzysztof Krysiakowie, rodzice trójki dzieci, przyjechali z Łodzi. Podczas gdy inni smażą się na bałtyckich plażach czy zdobywają tatrzańskie szczyty, oni od rana czuwają w ośrodku. Jeśli masz problemy rodzinne, znajdą dla ciebie czas. – Nie szkoda wam urlopu? – pytam. – Nie! A zresztą woda jest tu cieplejsza niż w Bałtyku – śmieje się Krzysztof, wskazując za oknem ogromne licheńskie jezioro. Woda w nim rzeczywiście podgrzewana jest przez elektrownię. – Kiedyś jeździliśmy tu z poczuciem misji. Myśleliśmy, że komuś pomożemy. Ale te kilka lat pokazało, że to czas przede wszystkim potrzebny nam – odpowiada już poważnie Elżbieta. Obok nich biega mała Asia. W ręku trzyma żółwia. Mały Tup też spełnia ważną rolę w terapii. – Gdy przychodzą do nas małżeństwa z dziećmi, nie chcemy, by maluchy przysłuchiwały się pełnym łez rozmowom. Biegną z naszymi dziećmi. Bawią się z żółwiem.

– A kto do was trafia? Oj, kaliber spraw jest ogromny – odpowiada Elżbieta. – Wczoraj przyjechało załamane małżeństwo. Przed miesiącem utopił im się syn. Mają ogromne poczucie winy. Był kiedyś mąż z dwoma małymi chłopcami: żona umiera na raka, chciałbym się przygotować – powiedział. Była mama z czternastoletnim Markiem. – Nie idzie mu nauka – zwiesiła głowę. Po rozmowie okazało się, że chłopak ma poważną dysleksję. Często małżonkowie z Łodzi wysłuchują też opowieści o przemocy w rodzinie. Zazwyczaj przychodzą ofiary. Bardzo rzadko ktoś przyznaje się, że bije.

To nie mój problem!
Dzwoni telefon. – Mój mąż pije, alkohol rozwala rodzinę – w słuchawce słychać załamany głos kobiety. – To proszę przyjechać do nas – rzeczowo odpowiada dyżurujący – Ja? Przecież to on pije. To nie mój problem.

– Zazwyczaj na początku nie widzimy problemu w sobie. Winę zwalamy na innych – opowiada Piotr Jucyk, psycholog. – Przychodzą do mnie najczęściej ludzie „uzależnieni od osoby uzależnionej”. To poważny problem. To stąd bierze się często przemoc w rodzinie, lęk, depresje. Przyszła tu ostatnio Ania. Zalękniona, zagubiona. Gdy denerwowała się, pot dosłownie ja zalewał. Była mokra od stóp do głów. Ludzie nie potrafią poradzić sobie ze swą zagmatwaną przeszłością i wpadają w uzależnienie: od narkotyków, hazardu, seksu. Nie prowadzimy tu wielkich grupowych terapii, ale jeśli ktoś chce przyjechać indywidualnie, serdecznie zapraszamy. Zamieszkać można w jednym z wielu domów pielgrzymkowych, a do ośrodka przychodzić na godzinkę, dwie. Czekają psycholog, kapłan.

Piotr zaczyna kartkować kalendarz. Czyta plan ostatnich dni. – Ojciec odwiózł małe dzieci do szkoły i zniknął. Jak kamień w wodę. Chłopcy szukali go przez lata. Bezskutecznie. W tym czasie weszli w narkotyki, alkohol. Po pięciu latach ojciec na chwilkę pojawił się. Mieszkam z inną kobietą – rzucił. I znów znikł. Jego syn jest kompletnie rozbity.

Pomagamy mu odkryć własną wartość. Piotr Jucyk ma doświadczenie: na ten temat prowadził w podhalańskich Rzepiskach warsztaty. – Ja nie pomagam. Nie jestem magikiem – rozkłada ręce – ja tylko pokazuję, jakie są drogi wyjścia, wskazuję sposoby radzenia sobie z problemem.

Ucisz płacz dziecka
Koniec dnia. Wszyscy spotykają się u księdza Pawła Rawskiego. Odmawiają Różaniec w intencji osób, które odwiedziły ośrodek. Maryja wysłuchuje próśb o uzdrowienie z anoreksji, nerwicy, alkoholizmu.
– Jak rozpoznać dzieci alkoholików? – pytamy księdza Pawła. – Są często perfekcjonistami: przez lata za wszelką cenę chciały udowodnić rodzicom swą wartość. Są nadopiekuńcze: „moje dzieci nie mogą przeżywać takich tragedii jak ja. Muszę je uchronić”. Są przesadnie odpowiedzialne: „ktoś musiał przecież opiekować się chorą mamą i trzymać całą rodzinę w garści”. Mamy tu bardzo wiele DDA. – DDA? – nie rozumiem. – Dorosłych Dzieci Alkoholików. Uczą się tu przepracować swoją przeszłość. Kluczowym słowem, które co chwila słyszę w ośrodku jest „dziecko”, „dzieciństwo”.

– Nosimy przez całe życie zranienia z dzieciństwa. To był kluczowy okres naszego rozwoju! W każdym z nas płacze takie nieutulone, niekochane dziecko – opowiada ksiądz, wolontariusze, psycholog.
Trzeba zdobyć się na decyzję, by przepracować swą przeszłość, przebaczyć. Może dlatego Jezus powiedział, że aby wejść do królestwa, musimy stać się jak dzieci? – myślę.

Do ośrodka wchodzą coraz to nowi pielgrzymi. Ile dramatów skrywają za pobożnie złożonymi rękami i nieśmiałymi uśmiechami? Zdecydowali się przyjść na rozmowę. Może dzięki temu nie usłyszą kiedyś: – Nie uratowałem cię? A kto podesłał ci psychologa, wolontariuszy, którzy czekali przez cały dzień, i kapłana?

Imiona osób odwiedzających ośrodek zostały zmienione

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.