Obszar łatwopalny

Jacek Dziedzina

|

GN 1/2023

publikacja 05.01.2023 00:00

Kosowo znowu przypomina Europie, że nigdy nie przestało być polem minowym. Czy Bałkanom grozi kolejna wojna?

28 grudnia 2022 r. Barykada z serbskich ciężarówek na jednej z ulic w północnej części Mitrovicy. 28 grudnia 2022 r. Barykada z serbskich ciężarówek na jednej z ulic w północnej części Mitrovicy.
Armend NIMANI /AFP/east news

Ko-so-vo je srce Srbijeee, srce Srbijeee! – nieraz słyszałem ten rytmiczny okrzyk z ust Serbów zamieszkujących północną część Kosovskiej Mitrovicy, demonstrujących swój sprzeciw wobec nielegalnej, ich zdaniem, niepodległości Kosowa. Wiele razy, przejeżdżając czy to przez Serbię „właściwą”, czy to przez miejscowości w Kosowie zamieszkiwane przez serbską mniejszość, widziałem napisy z tym zawołaniem na murach, wiaduktach, transparentach… Serbowie nie ustali w wysiłkach, by przekonać świat, że Kosowo zostało im odebrane bezprawnie. Teraz znowu zrobiło się gorąco na tym niespokojnym obszarze.

Nie wszystko czarno-białe

To jedno z tych miejsc na świecie, które „Gość Niedzielny” ma dość dobrze, jak sądzimy, rozpoznane – zarówno od strony reporterskiej, jak i analitycznej. Odkąd w 2008 roku pojechaliśmy tam po raz pierwszy, w czasie ogłaszania przez Kosowo niepodległości, staraliśmy się wiele razy pokazywać całą paletę problemów, jakie dotykają ten obszar, i uzasadnić, dlaczego są one ważne dla pokoju w całej Europie. Na własne oczy przekonaliśmy się, jak złożone są źródła niepokojów społecznych i napięć między albańską większością a serbską mniejszością. Dla tej drugiej Kosowo to nadal część Serbii. Władze w Belgradzie również do dziś nie uznały niepodległości „Kosowarów”, bo tę południową enklawę traktują jak swoją część i kolebkę serbskiej państwowości. Trudność w ocenie tego konfliktu potęguje fakt, że Kosowo wspiera i finansuje Zachód, przede wszystkim USA i część krajów UE, a stronę Serbii niezmiennie trzyma Rosja. W dwubiegunowym i czarno-białym myśleniu o rzeczywistości geopolitycznej łatwo więc ulec przekonaniu, że skoro Moskwa jest przeciwna niepodległości Kosowa, to my, jako część Zachodu, z automatu powinniśmy wspierać ten projekt. A tymczasem to jeden z tych obszarów, w których działania Zachodu są co najmniej wątpliwe i generują potencjalny nowy konflikt zbrojny. To prawda, że Serbowie mają wiele na sumieniu, jeśli chodzi o politykę wobec większości albańskiej w Kosowie w czasie, gdy pozostawało ono de facto częścią Serbii (i wcześniej całej Jugosławii). Ale i kosowscy Albańczycy nie mają czystej karty w traktowaniu mniejszości serbskiej, z wypędzeniami, czystkami etnicznymi i… handlem organami ofiar włącznie. W ostatnich latach wydawało się jednak, że na tej beczce prochu udało się zbudować bardziej niż kruchy pokój, że Serbowie pogodzili się z utratą swojej enklawy, a „Kosowarzy” poszli na dalekie ustępstwa wobec serbskiej mniejszości. Minione tygodnie pokazały jednak dobitnie, że ten zamrożony teoretycznie konflikt w rzeczywistości nigdy nie wygasł, przeciwnie, pulsuje i ewidentnie zmierza do tego, by przypomnieć o sobie światu.

Wojna o blachy

Tym razem zapalnikiem nowego starego konfliktu stał się trwający już od dawna spór o… tablice rejestracyjne. W dużym skrócie i uproszczeniu: władze Kosowa chciały wymusić na kosowskich Serbach, by wymienili tablice z serbskich na nowe, kosowskie. Oczywiście nie było mowy o zgodzie ani serbskiej mniejszości (ok. 120 tys. osób w 1,5-milionowym Kosowie), ani wspierających ich władz w Belgradzie, stolicy Serbii. Długie i żmudne negocjacje, którym patronowała Bruksela, nie przynosiły rozwiązania. Władze w Prisztinie, stolicy Kosowa, jeszcze w listopadzie podjęły decyzję, że będą nakładać grzywny na serbskich kierowców, którzy nadal używają nielegalnych, zdaniem Albańczyków, serbskich tablic rejestracyjnych. I gdy nowa wojna wisiała już w powietrzu, z Brukseli przyszedł komunikat: „Serbia przestanie wydawać tablice rejestracyjne z nazwami miast Kosowa, a Kosowo zaprzestanie dalszych działań związanych z ponowną rejestracją pojazdów”. Takie salomonowe rozwiązanie wynegocjował w pocie czoła i wśród fruwających emocji po obu stronach szef unijnej dyplomacji Josep Borrell.

Na barykady

Niestety, szybko okazało się, że to za mało, by zatrzymać nową spiralę nienawiści. W pierwszej połowie grudnia Serbowie zaczęli stawiać barykady z ciężarówek na moście w północnej części Mitrovicy, blokując skutecznie komunikację między obiema częściami miasta. Na ulice wyszły tysiące Serbów. Protesty i blokady dróg były odpowiedzią na aresztowanie byłego serbskiego policjanta, podejrzewanego o napad na funkcjonariuszy kosowskiej (albańskiej) policji. W rozwiązanie sporu włączyli się prezydenci Serbii i Kosowa. W międzyczasie władze Serbii postawiły swoją armię w stan najwyższej gotowości bojowej, po raz pierwszy od wielu lat. Doszło wprawdzie do porozumienia, barykady miały zostać usunięte, a odpowiedzialni za ich ustawienie mieli uniknąć odpowiedzialności karnej, ale nagle część liderów serbskich zamieszkujących Kosowo ogłosiła, że warunkiem usunięcia barykad jest utworzenie Wspólnoty Gmin Serbskich. Taka autonomiczna jednostka została przewidziana w porozumieniu brukselskim między Belgradem a Prisztiną w 2013 roku. Miała składać się dziesięciu gmin z większością serbską. Gminy miałyby autonomię w takich obszarach jak rozwój ekonomiczny, edukacja, zdrowie oraz planowanie przestrzenne na swoich obszarach. Problem w tym, że porozumieniu sprzeciwił się kosowski Trybunał Konstytucyjny. Teraz sprawa znowu wróciła na stół. W chwili oddawania tego numeru GN do druku pojawiła się informacja, że rozpoczęło się usuwanie barykad.

Państwo teoretyczne

Nawet jeśli – oby – uda się uniknąć wybuchu nowego konfliktu zbrojnego, trzeba powiedzieć jedno: dziś w Kosowie wśród Albańczyków („Kosowarów”) nie ma już tej euforii, jaka dominowała tam w lutym 2008 roku. Wtedy kosowscy Albańczycy biegali z albańskimi flagami, bloki mieszkalne zdobiły portrety Billa Clintona oraz barwy amerykańskie i unijne, a przypadkowo spotkani mieszkańcy wierzyli, że po odłączeniu się od „wstrętnej Serbii” może być już tylko lepiej. Wprawdzie otrzeźwienie przyszło dużo później, ale już wtedy można było dostrzec pewną prowizorkę całego przedsięwzięcia. Świadczyły o tym nawet drobne, symboliczne zdarzenia, jak to, którego byliśmy świadkami w gabinecie doradcy prezydenta Kosowa. Gdy chcieliśmy zrobić zdjęcie naszemu rozmówcy na tle flagi „nowego państwa”, pracownicy biura z zakłopotaniem zaczęli szukać… małej chorągiewki z kształtem Kosowa na niebieskim tle z żółtymi gwiazdkami. Flaga, celowo nawiązująca do barw unijnych, powstała w pośpiechu i państwowe instytucje nie zdążyły jeszcze przygotować się na oficjalną prezentację. Po raz drugi Kosowo odwiedziłem rok później. I chociaż w gabinecie ówczesnego prezydenta Fatmira Sejdiu znajdowała się duża flaga Kosowa, to na ulicy i w mieszkaniach dziki entuzjazm ustąpił miejsca realiom życia w państewku, którego jedyną podstawą bytu – obok ambicji „Kosowarów” – jest patronat dużej części Zachodu i płynące z niego dotacje.

Żyć bez nerki

Dziś, po blisko 15 latach „suwerenności”, słabość Kosowa widoczna jest jeszcze mocniej. Zapaść gospodarcza i nierozwiązane relacje z Serbami mogą sprawić, że ryzykowny projekt niepodległego Kosowa zagrozi pokojowi w Europie, co w połączeniu z trwającą wojną w Ukrainie i faktem, że Serbię wspiera Rosja, czyni ten obszar jeszcze bardziej niebezpiecznym. Nie ma wątpliwości, że ryzykowne eksperymenty, zwłaszcza na Bałkanach, nigdy nie wróżyły nic dobrego. Dokładnie tak samo było i jest z niepodległością Kosowa. Po pierwsze, jego status międzynarodowy jest ciągle nieuregulowany. Wprawdzie jego niepodległość uznało kilkadziesiąt krajów na świecie, w tym USA i większość członków UE, trudno jednak mówić o samodzielnym podmiocie prawa międzynarodowego bez uznania przez całe ONZ. Poza tym w relacjach z Serbią sytuacja wydaje się patowa. W powtarzanym przez Serbów od 15 lat zawołaniu: „Kosovo je srce Srbije!” widać pewną bezradność. Tym bardziej że kosowscy Albańczycy odpowiadają z ironią: „Jeśli już, to Kosowo to bubreg (nerka), a bez jednej nerki da się żyć”. Akurat to porównanie, w obliczu oskarżeń liderów Armii Wyzwolenia Kosowa o handel organami serbskich więźniów czy ofiar, nie wydaje się najlepszym wyborem w walce o uznanie międzynarodowe.

Studnia prochu

Jak żyć w takim klimacie? Serbowie mieszkający w południowych enklawach Kosowa nie mają praktycznie wyjścia – są skazani na współpracę z władzami z Prisztiny. Ci, którzy nie chcieli się dostosować, już parę lat temu zaczęli sprzedawać swoje domy i wyjechali do rodzin w Serbii „właściwej”. Północna część, zdominowana przez kilkudziesięciotysięczną społeczność serbską, jest bardziej odporna na asymilację. Serbowie mają swoje sądy, szpitale, pocztę, szkoły finansowane przez Belgrad. Płacą również serbskimi dinarami, podczas gdy Albańczycy posługują się euro. Wspomniany spór o tablice rejestracyjne był tylko jedną z wielu kwestii, które nie pozwalają konfliktowi wygasnąć. Serbia, choć tradycyjnie – nie bez powodu – jest uznawana za „małą Rosję” na Bałkanach, zarazem formalnie ma aspiracje prozachodnie, a Unia Europejska jako jeden z wymogów potencjalnego członkowstwa stawia Belgradowi ten warunek: uregulowanie wzajemnych relacji z Kosowem. Dla Serbów ten wymóg wydaje się ciągle mocno upokarzający. Z jednej strony nie ma mowy o powrocie Kosowa do Serbii, z drugiej władze w Belgradzie muszą wciąż powtarzać swoim wyborcom, że nigdy nie uznają niepodległości swojej dawnej prowincji. Beczka, a właściwie studnia prochu, bez dna. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.