Wujek bezdomnych

Lucie Szymanowska, hungarystka, mieszka w Budapeszcie

|

GN 30/2005

publikacja 25.07.2005 20:09

Domy ojca Csaby dają schronienie i miłość tysiącom dzieci z ulic Siedmiogrodu.

Wujek bezdomnych Dopiero o. Csaba pokazał im, że można normalnie żyć. Najpierw daje im coś.

Sam dorastał jako półsierota. W roku, kiedy się urodził (1959), jego ojciec został uwięziony przez Securitatae pod zarzutem działalności antypaństwowej. Ojciec wrócił wprawdzie do domu, ale po kilku tygodniach zmarł z powodu obrażeń po torturach. Csaba Böjte, syn zamęczonego, został franciszkaninem. Z niczego stworzył domy dla sierot, które pozbierał z ulic miast Siedmiogrodu.

Dziki lokator
Początki były skromne. W 1992 r. w ruinach rozpadającego się klasztoru franciszkańskiego, w stutysięcznym mieście Deva w zachodniej Rumunii, Csaba Böjte stał się – używając języka anarchizującej młodzieży – squatterem, czyli dzikim lokatorem.

Zdecydował się na ten krok trzy lata po przyjęciu święceń i w kilka miesięcy po objęciu parafii. Stało się to w dniu, kiedy jakaś nieznajoma kobieta przyprowadziła do zakrystii dwie dziewczynki żebrzące na miejscowym dworcu. Franciszkanin w przypływie bezsilności odmówił wszelkiej pomocy, wymawiając się potrzebą spiesznego udania się na Mszę świętą. Tyle tylko, że tego dnia Ewangelia przytaczała słowa Jezusa: „Kto przymuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje”…

Remont nielegalny
Wzniesiony na początku XVIII wieku klasztor został po wojnie przejęty na cele państwowe. Urządzono w nim biura i magazyny gospodarcze. W 1970 roku rzeka Mures zatopiła budynek. Kiedy ojciec Csaba, w towarzystwie jeszcze jednego brata zakonnego, dwóch dziewczynek z dworca oraz grupki innych dzieci stanął przed klasztorną bramą, budynek nie miał nawet drzwi ani okien. Kapłan rozbił zardzewiałe kłódki na bramie dawnego klasztoru, otwierając w ten sposób pierwszy zakonny dom dziecka w Rumunii.
Przez kolejnych siedem lat, dzięki pomocy miejscowej ludności, klasztor remontowano i zagospodarowywano.

Z punktu widzenia prawa – całkowicie nielegalnie. O tym fakcie przypominały zresztą systematycznie kolejne wizyty urzędników. Kiedy sytuacja stawała się naprawdę groźna, ojcowie franciszkanie, zwykle z pochylonymi głowami, pytali, czy mają dzieci ponownie wypuścić na ulicę. Albo opuszczali klasztor, przekazując blisko setkę dzieci pod opiekę skonsternowanych urzędników.
Poskutkowało. Domu nie tylko nie zamknięto, ale w 1999 roku budynek klasztoru został zwrócony franciszkanom.

Problemy z władzami jednak wkrótce powróciły. W 2002 roku o. Csaba założył na Węgrzech Fundację św. Franciszka, aby zbierała środki na utrzymanie dzieci. To wzmogło czujność urzędników, bo od czasów II wojny światowej stosunki rumuńsko-węgierskie są na tym terenie co najmniej napięte. Kiedy więc węgierski minister kultury wyróżnił Csabę, pojawiły się oskarżenia o używanie przez franciszkanów języka węgierskiego wobec dzieci, czyli o ich madziaryzację, lub o przyjmowanie do zakonnych domów wyłącznie dzieci pochodzenia węgierskiego. Do domów, a nie domu, ponieważ ogólna liczba dzieci, którymi współbracia ojca Csaby się zaopiekowali, przekroczyła 500 w siedmiu miastach.

Brzydkie kaczątka
Obecnie dzieci z ulicy już tylko w mniejszości zamieszkują klasztor w Deva czy zaadaptowane plebanie, szkoły, a nawet byłe bloki. Większość z nich korzysta z opieki rodzin zastępczych – osób samotnych bądź par małżeńskich. Zawsze jednak wolontariuszy. Korzystając ze wsparcia Fundacji Świętego Franciszka, ojciec Csaba powołał do życia sześć świetlic dla dzieci żyjących we własnych, choć zwykle bardzo biednych rodzinach.

Dzieci znalazły swój drugi – a wiele z nich tak naprawdę dopiero pierwszy – dom. – Drugiego listopada miałam urodziny. Kiedy weszłam do pokoju, wszyscy śpiewali mi „Sto lat” – opowiada z przejęciem jedna z wychowanek. – Bardzo mnie to zaskoczyło. Wtedy dowiedziałam się, co to są urodziny. - Dla mnie w Deva najlepsze było to, że kiedy tu przyszedłem, wujek ksiądz mnie przyjął – dodaje inny chłopiec. – Najlepsza była Wigilia! Wujek ksiądz nam na wszystko pozwalał. Na śniadanie jedliśmy marmoladę. W południe była zupa i drugie danie. A na kolację frytki.

Sam „wujek ksiądz” Csaba podsumowuje: – Ratujemy, co się da. Tym, którzy przychodzą, nie dajemy pieniędzy. Dziecko wykąpiemy, ubierzemy, posadzimy do wspólnego stołu. To niezapomniane przeżycie, przyglądać się, kiedy w domu, jak w szklarni, zakwitają poszczególne życia, jak brzydkie kaczątka stają się łabędziami. Jest tu na przykład sierotka, która jeszcze dwa lata temu żebrała na dworcu. Kiedyśmy ją przyjęli, była brudna i wulgarna. Teraz, kiedy się do niej zwrócę, rumieni się. Jest najlepszą uczennicą w klasie.

Na zawsze razem
Wychowankowie franciszkańskich domów dziecka i rodzin zastępczych aż w dziewięćdziesięciu procentach trafiają na uniwersytety i do szkół wyższych. Podczas studiów często wspólnie wynajmują mieszkanie, nadal utrzymują ścisłe kontakty między sobą. Niektórzy z nich zostali wychowawcami w domach dziecka.
Domy wydają się cudowną wyspą, lecz ich utrzymanie wymaga żmudnej pracy. Państwo rumuńskie przyznaje na jednego wychowanka domów franciszkańskich 0,45 euro dziennie, czyli jedną dwunastą sumy przekazywanej w przypadku państwowych domów dziecka. Reszta środków na utrzymanie jest gromadzona przez węgierską Fundację Świętego Franciszka, albo pochodzi od indywidualnych darczyńców, przekazujących ubrania, żywność, itp. W ten sposób w ubiegłym roku domy – poza państwową dotacją – dysponowały sumą blisko 1 mln USD, przeznaczoną oczywiście nie tylko na bieżące potrzeby dzieci, ale także na niezbędne remonty i inwestycje.

Zmienił los
Bezdomnych dzieci, żebrzących na ulicach, pełne są podziemne przejścia i dworce w Bukareszcie oraz centra większych rumuńskich miast. Świat o problemie bezdomnych dzieci w Rumunii dowiedział się po upadku reżymu Ceaucescu. Zdjęcia zaniedbanych dzieci, wegetujących w państwowych domach opieki, wstrząsnęły opinią publiczną nie tylko zachodniej Europy. Według oficjalnych rumuńskich danych z końca lat dziewięćdziesiątych, gromadzonych na prośbę Parlamentu Europejskiego, liczba dzieci w państwowych domach dziecka w Rumunii sięgała wówczas 150 tysięcy, a dalszych 6–8 tysięcy, między 3. a 18. rokiem życia, określano mianem „całkowicie bezdomnych”.

W ostatnich latach kilkanaście dużych domów dziecka zastąpiono mniejszymi ośrodkami. Rozwija się instytucja rodzin zastępczych. Niebagatelną rolę w zmianie tej sytuacji na lepsze odegrał skromny franciszkanin z Siedmiogrodu, ojciec Csaba Böjte (na zdjęciu powyżej).

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.