O człowieku, któremu nic się nie udało

Marcin Jakimowicz

|

GN 04/2005

publikacja 26.01.2005 01:57

Gapie na placu Broglie w Strasburgu zadzierają głowy do góry. Na ogromnym gmachu wiszą dwie solidne tablice. Napis na pierwszej głosi: „Tu wznosił się dom, gdzie 15 września 1858 roku narodził się Ojciec de Foucauld, dawny oficer kawalerii, badacz Maroka, zdradziecko zamordowany przez Senussów 1 grudnia 1916”.

Ojciec de Foucauld Ojciec de Foucauld

Na drugiej napisano: „W tym domu po raz pierwszy rozbrzmiał hymn Marsylianka ułożony dla armii przez Rougeta de Lisle w 1792 roku”. Hymn Francji? To jest coś! Kto by się przejmował jakimś badaczem Maroka...

Karol de Foucauld przegrywa konkurencję już na starcie. I tak właściwie ułożyło się całe jego życie. Patrząc po ludzku: niczego nie osiągnął. Nic mu się nie udawało. Marzył o założeniu wspólnoty, zmarł samotny jak palec, pisząc dramatyczne słowa: „Ziarno umiera, nie przynosząc owocu. Ja, który tylko potrafię marzyć, niczego w życiu nie osiągnąłem”. Wkrótce zostanie ogłoszony błogosławionym.
Planował, skrupulatnie rozrysowywał, przelewał marzenia na papier.

Nie widział owoców swej pracy. Bóg wysłuchał jego gorących modlitw i zrealizował marzenia, ale uczynił to dopiero po jego śmierci. Jak grzyby po deszczu powstają malutkie wspólnoty zafascynowane drogą, którą szczegółowo opisał. Mali Bracia i Małe Siostry Jezusa adorują Boga na całym świecie, odnajdując Jego blask w najbłahszych sytuacjach dnia. Ich pustelniami są często wysokie mieszkalne bloki, na adorację jeżdżą windami, a zamiast podmuchu pustynnego wiatru ich twarze muskają spaliny samochodów. Nie zmieniło się tylko jedno: jak Karol de Foucauld szeptają: „Ojcze, powierzam się Tobie, uczyń ze mną, co zechcesz. Cokolwiek uczynisz ze mną, dziękuję Ci. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko”.

Bardziej świnia niż człowiek
„Komu jeszcze pasztecik z gęsich wątróbek z truflami? A kto chce kawioru?” – Karol ogarnął wzrokiem rozbawione towarzystwo. Lgnęli do niego: miał suto zastawiony stół, świetne trunki, najlepsze cygara. „Szczęściarz! Dostać taki spadek, po dziadku!” – szeptali z zazdrością. Głośno zaś wołali: „Dolej nam jeszcze tego czerwonego wina, jest wyborne!”.

„Liczą się jedynie przyjemności” – wyznaje młodzieniec. Jak wielu dokoła zafascynowany jest wiedzą i techniką. „A Bóg? Ani Go zmierzyć, ani zważyć...” – zniechęca się. Pogrąża się z dnia na dzień. W swych listach opowiada o tamtym czasie dosadnie: „Straciłem wiarę. Nigdy nie byłem w tak opłakanym stanie ducha. Byłem cały egoizmem, bezbożnością, pragnieniem zła. Byłem jak oszalały. Byłem bardziej świnią niż człowiekiem”. Miał być żołnierzem, porzuca jednak szybko karierę wojskową. Jest podekscytowany: wyrusza na niebezpieczną wyprawę badawczą do Maroka. Ryzyko jest ogromne, Afryka wrze.

Dla jego rodaków sprawa jest jasna: muzułmanin to wróg. Myślący w podobny sposób młodziutki podróżnik przeciera oczy ze zdumienia: jest poruszony ogromną gościnnością marokańskich muzułmanów. Widząc, z jaką czcią padają na kolana, by na kolorowych dywanikach oddać cześć Bogu, nieśmiało pyta: „Czyżby On istniał?”. Później napisze nawet: „Myślałem o tym, by zostać muzułmaninem”. Zaczyna z pasją uczyć się arabskiego, czyta Koran. Widząc opłakane skutki niewolnictwa, pisze oburzony: „Biada wam obłudnicy, którzy na znaczkach umieszczacie »wolność, równość, braterstwo«, a zaciskacie kajdany niewolnikom. Karzecie kradzież kurczaka, a pozwalacie na kradzież człowieka”.

Poruszony wraca do Francji. Jest czule przyjęty przez swą głęboko chrześcijańską rodzinę. Niczego nie narzucają, od czasu do czasu dyskretnie podrzucając jedynie książki o duchowości. Karol pochłania je, ale czuje się pusty. Coraz więcej czasu spędza jednak w kościele. Jest rozdarty: z jednej strony nie widzi w nim żadnych znaków Żyjącego, z drugiej nie może obok niego przejść obojętnie. Świątynia przyciąga go jak magnes. „Zacząłem chodzić do kościoła bez wiary, ale tylko tam czułem się dobrze i spędzałem długie godziny, powtarzając dziwną modlitwę »Mój Boże, jeśli istniejesz, daj się poznać!«” – opowiada po latach. W październiku 1886 roku długo rozmawia z poznanym w Paryżu ks. Huvelin: „Poprosiłem o lekcje religii, a on mi kazał uklęknąć i wyspowiadać się i natychmiast posłał mnie do Komunii”. Karol wychodzi z kościoła jako wierzący chrześcijanin. W twarz uderza go chłodny wiatr znad Sekwany. Jest październik 1886 r. Świeżo upieczony chrześcijanin ma 28 lat. Nic już nie będzie takie samo jak dawniej...

Kamień pod głową łachmaniarza
Nowa religia pochłania wszystkie jego zmysły. Pielgrzymuje konno przez Ziemię Świętą. „Oczy Jezusa spoczywały na tych samych wzgórzach, winnicach i horyzontach!” – gorączkuje się, patrząc na rosłą Górę Błogosławieństw. Pochyla się, dotyka ziemi Nazaretu. A więc tu żył w ukryciu Mesjasz? W głowie neofity rodzi się szalony pomysł: będzie żył jak On. Schowany, ukryty przed wzrokiem ciekawskich, służąc najbardziej odrzuconym. „Nie chcę przejechać przez moje życie w pierwszej klasie, podczas gdy Ten, którego kocham przebył je w ostatniej” – pisze. Nieustannie coś notuje. Jego drobniutkie pismo pokrywa zeszyty, karteczki, białe koperty.

Chowa się w malutkim klasztorze w Syrii. Dwudziestu mnichów żyje w krytych słomą domkach z desek i gliny. Sześć godzin dziennie modlą się, sześć pracują. „Karol zawsze buduje, często cieszy, ale czasami przeraża” – szeptają o nim bracia. Jest radykalny, bardzo wymagający wobec siebie, surowy. Za wszelką cenę pragnie naśladować ubóstwo Mesjasza. Po kilku latach podejmuje karkołomną decyzję: zamieszka samotnie na pustyni. Jego lapidarna notatka zapowiada smak nowego wyzwania. Pisze: „A teraz nieznane”.

Początkowo mieszka w Nazarecie. Przebiera się w proste robocze ubranie, podaje się za służącego. Siostry zakonne dyskretnie obserwują dziwaka: przychodzi i cały dzień spędza na modlitwie w małej kapliczce klasztoru. Domyślająca się jego przeszłości przeorysza podejmuje ryzyko: zatrudnia go jako ogrodnika. Karol śpi na deskach, pod głowę podkłada kamień. Mimo to pisze, że czuje się jak „pączek w maśle”. Wraca na krótko do Francji, ale w jego głowie już na dobre gości myśl: resztę życia spędzi na pustyni. Pod przeraźliwie prażącym słońcem, przy pięćdziesięciu stopniach w cieniu, będzie wiódł ukryte życie Mistrza z Nazaretu. Nie będzie Go głosił słowami, lecz życiem. Otoczony rozpalonym piachem i kamieniami.

Małe jest piękne
Odtąd całe jego życie związane jest z Saharą. Wyświęcony na kapłana w 1901 r. wyjeżdża najpierw do Beni-Abees, potem do Tamanrasset, gdzie próbuje być po prostu bratem Tuaregów – pustynnych koczowników. Uczy się ich języka, godzinami tłumaczy poezje, opowiadania, przysłowia. Jest konsekwentny: codziennie poświęca na to aż dziesięć godzin. Kocha ten prosty naród ze wzajemnością. „To okropne myśleć, że taki dobry człowiek pójdzie po śmierci do piekła, bo nie jest muzułmaninem” – załamują ręce proste wieśniaczki. Mimo wszystko uważają go za świętego. Karol nie stara się ich nawracać.

Wobec islamu jest cichym świadkiem Jezusa. „Boże mój, polecam Ci z całej duszy ich nawrócenie. Ofiaruję Ci za nich moje życie, za nawrócenie Maroka, za ludy Sahary, za wszystkich niewiernych” – modli się na palącym stopy piasku pustyni. Jego słowa: „Odrzuć ducha podboju, który jest bardzo daleki od sposobu działania i mówienia Jezusa. Duch walczący jest w tych, co nie są chrześcijanami lub są złymi chrześcijanami i tylko widzą nieprzyjaciół, których należy zwalczać” – powinni wziąć sobie do serca katolicy między Odrą a Bugiem. „Chcę prowadzić w krajach niechrześcijańskich ciche życie Jezusa w Nazarecie” – zdradza pustelnik.

Przebiega setki kilometrów pustyni, jada dziennie trzy daktyle popijane mlekiem, mieszka w trzcinowych szałasach. Marzy, by skupić wokół siebie braci, którzy porwani ideałem ubóstwa zamieszkają z nim na pustyni, siedząc w ciszy przed Panem. Narzuca sobie jednak tak surową dyscyplinę, że nikt nie ma odwagi przyłączyć się do niego. Nieśmiałe próby zwerbowania zakonników kończą się ucieczką niedoszłych pustelników. Karol pozostaje sam jak palec. Palec, który nieustannie wskazuje na niebo.

Żyje blisko Pana, przez ostatnie lata śpi nawet tuż przy Najświętszym Sakramencie, a jednocześnie boleśnie doświadcza rozdarcia. Ucieka przed światem, a przez cały dzień przybiegają do niego miejscowi. Chcą pogadać, proszą o pomoc. Czarnoskórzy chłopcy zaglądają do ubogiej izdebki, w której ślęczy nad tłumaczeniami. Ma precyzyjny plan zorganizowania Sahary, nikt jednak nie chce go zrealizować. Patrząc po ludzku, przegrywa dzień po dniu.

Ginie 1 grudnia 1916 r. zamordowany w czasie rozruchów w Hoggarze. Chce do końca pozostać wśród swoich czarnoskórych przyjaciół, ale dla wrogo nastawionego plemienia Senussów jest przede wszystkim „niewiernym” Francuzem. Piętnastoletni chłopak, który pilnuje pustelnika, zdezorientowany pociąga za spust. Pada strzał, a wychudzony mnich w przykrótkim białym habicie, opasany solidnym różańcem, w sandałach własnej roboty, osuwa się na ziemię. Na jego piersi wyhaftowane serce z napisem „Jesus – Caritas” wypełnia się prawdziwą krwią. Kilka kropel spada na rozrzucone na ziemi karteczki.

Na jednej z nich zapisał kiedyś swe największe pragnienie: „O czym marzę w sekrecie, to coś bardzo prostego, małego liczebnie, przypominającego pierwsze wspólnoty pierwotnego Kościoła. Mała rodzina, małe ognisko monastyczne, maleńkie i bardzo proste”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.