Boże Narodzenie i herezje

Jarosław Dudała Jarosław Dudała

|

KAI

publikacja 25.12.2022 14:10

O herezjach dotyczących wcielenia Syna Bożego mówi dominikanin o. dr Dominik Jarczewski.

Boże Narodzenie i herezje O. Dominik Jarczewski - dominikanin, doktor filozofii, regens studiów Polskiej Prowincji Dominikanów, wykładowca akademicki dominikanie.pl

Jarosław Dudała: Jakie są najpopularniejsze dziś herezje czy – mówiąc oględniej – błędy teologiczne, dotyczące Bożego Narodzenia?

O. dr Dominik Jarczewski: Jestem filozofem, nie teologiem i śledzenie herezji zostawiam Dykasterii Nauki Wiary... (śmiech) Natomiast tak już całkiem poważnie: aby mówić o herezjach, potrzeba w ogóle refleksji nad naszą wiarą. I naszym podstawowym współczesnym problem jest raczej to, że nasze chrześcijaństwo jest bezrefleksyjne. Nie pytamy o naszą wiarę, o jej treść. Sprowadzamy ją do mniej lub bardziej regularnej praktyki, jakiegoś tam życia moralnego, ale w imię czego, w imię Kogo, nad tym się już raczej nie zastanawiamy.

Czyli nie spotyka dziś Ojciec heretyków?

Tego też bym nie powiedział. Kościół rozróżnia dwa rodzaje herezji. Herezja materialna pojawia się, kiedy ktoś popadnie w błąd, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. To niejako ryzyko wpisane w poszukiwania odpowiedzi na wcale nie tak łatwe pytanie, które stawia wiara. Nawet świętym zdarzało się w tym sensie błądzić! Natomiast grzechem jest tzw. herezja formalna, kiedy ktoś wie, że nauczanie Kościoła jest inne, a mimo to świadomie twierdzi coś przeciwnego. Jeśli uporczywie trwa w błędzie, nie przyjmuje correctio fraterna popełnia przestępstwo kanoniczne i zaciąga ekskomunikę. Proszę zwrócić uwagę, że w tej perspektywie zło związane jest nie tyle z błądzeniem, co z uporem, pychą.

Kiedy myślimy o Bożym Narodzeniu i przedrzemy się przez tę całą słodziutką, kiczowatą otoczkę, która bije z reklam i dekoracji w centrach handlowych, to faktycznie stajemy przed tajemnicą, która wymyka się naszemu pojmowaniu. Świętujemy fakt, że Słowo stało się Ciałem. Nieraz w Okresie Bożego Narodzenia usłyszymy te słowa z Ewangelii według św. Jana. Wyśpiewujemy je w przepięknej kolędzie „Bóg się rodzi”. Ale jak się głębiej zastanowić nad nimi, to wydają się totalną niemożliwością: w jaki sposób Bóg może stać się ciałem? W jaki sposób Nieskończony może przyjąć rozmiary skończone? W zdroworozsądkowym i filozoficznym myśleniu to się nie mieści. A jeżeli się nie mieści, to często decydujemy się pójść na skróty, zmiękczyć ten paradoks – i tak powstają herezje.

Jaka jest najpopularniejsza?

Znowuż, pewnie trudno byłoby znaleźć ludzi, którzy dziś powtarzaliby wprost tezy starożytnych herezji. Jak się nie poddaje wiary refleksji, to trudno pewnie sformułować herezję. Można jednak wskazywać na takie herezje na poziomie praktycznym. I w tym sensie herezją, która dziś szczególnie grozi nam w Kościele, jest monofizytyzm.

Na czym on polega?

W dużym uproszczeniu: monofizytyzm wychodzi od słusznego skądinąd zachwytu nad wielkością Boga i z postawy uniżenia wobec Niego. A skoro ten Bóg jest taki wielki, to człowiek okazuje się przy Nim bardzo mały. Dlatego monofizytom nie mieści się w głowie, że Jezus to i prawdziwy Bóg, i prawdziwy człowiek, jak mówi formuła dogmatyczna. Ich zdaniem, natura ludzka została w Jezusie zdominowana przez naturę boską i się w niej rozpłynęła. Zwróćmy uwagę, że tak jak w większości herezji, jest tu pewien element prawdy. W punkcie wyjścia mamy autentyczną pobożność. Ale kiedy jeden element wiary się przeakcentuje, a osłabi inne, dochodzimy do błędu. Ta herezja jest groźna, bo dotyka nie ludzi oziębłych, ale pobożnych.

Jakie praktyczne skutki ma błąd monofizytów?

Będą one dotyczyły zarówno tego, jak postrzegam moje człowieczeństwo, jak i spotkania z Bogiem. Zacznijmy od tego drugiego: z czym kojarzę duchowość? W jaki sposób spotykam się z Bogiem? Czy przypadkiem nie próbuję „przeskoczyć” nad moim człowieczeństwem? A Bóg nie stworzył mnie jako anioła i – żeby się z Nim spotkać – nie mam być nikim innym, jak człowiekiem.
I tu wracamy do postrzegania człowieczeństwa. Proszę pozwolić, że nie będę robił reklamy herezji, a skupię się na bogactwie, które niesie ortodoksja. A ona mówi, że Chrystus jest doskonały nie tylko jako Bóg, ale jest też doskonały jako człowiek. To niesamowicie ważne dla mnie! Chrystus stał się prawdziwym człowiekiem, żeby mi pokazać, jak wielka to rzecz. Wystarczy mi, żebym był człowiekiem. To jest naprawdę poważne zadanie. Bóg cię stworzył jako człowieka i nie masz być nikim innym. Nie ma w człowieku niczego, czego Bóg by nie ukochał.

A grzech?

Grzech jest ciałem obcym. Nie można sprowadzać mojego człowieczeństwa do grzechu. Bóg mnie powołał jako człowieka, więc chce mnie mieć jako człowieka. To brzmi jak oczywistość, ale ma niebanalne skutki na mojego życia.

Na przykład?

Czasem kiedy myślimy o naszych grzechach, dopowiadamy sobie: no tak, jestem człowiekiem, cóż więcej mogę zrobić? Te grzechy zlewają się z naszą istotą. Zawsze zwracam na to uwagę w spowiedzi, gdy ktoś wyznaje, że kłamie, nie modli się, oszukuje, przeklina… Mówię: owszem, te grzechy najwyraźniej często się w twoim życiu pojawiały, ale choć dziś wydaje ci się niemożliwe, żebyś je porzucił, nie ma w nich absolutnej konieczności. Dlatego wypowiedz je w czasie przeszłym. Powierzasz je Jezusowi, a On każdy z nich odpuszcza, niezależnie od tego, czy już nigdy się nie powtórzą. Nie są twoim przeznaczeniem, bo Twoim przeznaczeniem jest dobro. I choć dziś niektóre sfery twojego życia mogą ci się kojarzyć z grzechem, Bóg wszystko, co jest w tobie, stworzył ku dobremu. Trzeba to dobro tylko odnaleźć i z Jego pomocą urzeczywistnić.

I powiem jeszcze jedno w tym miejscu: Czy przypadkiem pokutująca w Kościele, karykaturalna wizja świętości jako doskonałości nie jest konsekwencją monofizytyzmu? Święty musi być niepokalany i jak już ktoś jest Bożym człowiekiem, to życie łaską impregnuje go na wszelkie błędy i niedoskonałości. Piękno ortodoksyjnej nauki o świętości polega właśnie na tym, że święty to taki sam człowiek, jak każdy z nas – żaden Herkules. Ale to życie z Bogiem, pomimo – a nieraz: poprzez – jego słabości, uświęciło go.

A czy mamy jakichś współczesnych arian?

Arianizm to przede wszystkim herezja trynitologiczna, tzn. negująca wiarę w Trójcę Świętą. Według niej Bogiem w sensie ścisłym jest Bóg Ojciec, natomiast Syn wprawdzie jest boski, ale niższy od Ojca: został przez Niego zrodzony w czasie, a później stał się człowiekiem. Czyli tutaj mielibyśmy przyćmiony element boski w Chrystusie. Ale również wśród arian znajdziemy takie pomysły, które osłabiają prawdę o Wcieleniu. Bo nie mieści się w głowie, żeby nawet taki umniejszony Syn prawdziwie i w pełni stał się człowiekiem. I mamy na przykład Eudoksa z Konstantynopola, który będzie utrzymywał, że owszem, Chrystus przyjął ludzkie ciało, ale już nie duszę. Że „przebrał się” za człowieka, potraktował jego ciało jako zasłonę, ale już nie miałby ludzkich emocji, umysłu, woli.

Co by się stało, gdybyśmy przyjęli taki punkt widzenia?

Biorąc już w nawias prawdę o Trójcy Świętej, mielibyśmy poważny problem z tym, co właściwie zostało przez Jezusa zbawione. Ojcowie Kościoła powtarzali, że to co, zostało przez Chrystusa przyjęte, to też zostało zbawione. W tej logice Jezus nie mógłby zbawić duszy, skoro jej nie przyjął. A On jest przecież Zbawicielem i ciała, i duszy – całego człowieczeństwa. Co ważne, w antropologii starożytnej nasze emocje przynależą do duszy. I nie bez powodu ewangeliści pokazują Jezusa, który odczuwa emocje: smuci się, denerwuje. Czasem pojawia się taka tendencja, by „wygumkować” tę emocjonalność Jezusa. Bo jak to? Przecież to nie wypada. Co to za wzór dla dzieci, żeby były grzeczne? Tak jak jeden z hierarchów na pytanie dziennikarza, czy Jan Paweł II się kiedyś złościł, odpowiedział bez zawahania: Nigdy! Widzimy chyba groteskowość takiej polukrowanej pobożności. Jezus także nie był grzeczny w takim purytańskim sensie. I nie był z tego powodu gorszy. Takie wątpliwości o wiele więcej mówią o naszych problemach z przyjęciem siebie, naszych emocji, a nie o niedoskonałości Jezusa. I to też ważna lekcja dla nas: emocje, wszelkie emocje, mają właściwe sobie miejsce w moim życiu.

Czyli ortodoksja – w przeciwieństwie do herezji – uczy, że wszystko jest we mnie cenne.

Wszystko jest cenne, ale jestem też wezwany, żeby się nauczyć dobrze z tego wszystkiego korzystać. Tu mi się przypomina piękne kazanie świętego papieża Leona Wielkiego, które co roku czytamy w czasie liturgicznej wigilii Bożego Narodzenia: „Poznaj swoją godność, chrześcijaninie!” Czyli: zobacz, co Bóg dla Ciebie uczynił, jak bardzo Cię ukochał i jak wielki przez to jesteś. Poznaj i żyj adekwatnie do tego. To niezwykle piękna perspektywa, o wiele głębsza od wszelkich późniejszych humanizmów. Nie jest tak, że my sobie na tę godność, na zbawienie musimy jakoś zapracować: jak będziemy grzeczni, to dostaniemy prezent, a jak będziemy niegrzeczni, to dostaniemy rózgę.

To straszne, ale tym rodzice straszą dzieci właśnie przed Bożym Narodzeniem.

Okropność! A Boże Narodzenie mówi coś dokładnie przeciwnego: ty nic nie zrobiłeś, żeby zyskać zbawienie, nie zasłużyłeś na ten prezent. Dostałeś godność i ona jest zupełnie niezależna od tego, co robiłeś a czego nie robiłeś. Ale skoro już otrzymałeś tak wielki dar, to żyj według tej wielkości.

My czasem jesteśmy książętami, którzy żyją jak żebracy – uwierzyliśmy, że jesteśmy nikim albo że dopiero musimy stać się kimś. I że jeśli możemy się teraz cieszyć z siebie, cieszyć z Boga, to tylko troszeczkę. Tymczasem dogmaty wiary są śmiałe: Bóg daje w sposób pełny, nie cząstkowy, nie wybrakowany. Czasem jedyna odwaga, której potrzebujemy, to odwaga przyjęcia tego daru.

Pomówmy o jeszcze jednej herezji – doketyzmie.

Widzę, że cofamy się w historii. To herezja, która pojawiła się jeszcze w okresie spisywania Nowego Testamentu. To z nią polemizował św. Jan w Ewangelii i listach. Doketyści twierdzili, że Chrystus nie przyjął ludzkiego ciała. Że Jego ciało to było jakieś eteryczne przebranie, bo niemożliwe, żeby Bóg zniżył się do czegoś takiego, jak świat materialny.

Taka herezja wiązała się ze starożytnym światopoglądem, wedle którego świat doskonały to świat duchowy. Im bardziej człowiek pogrąża się w materii, tym bardziej się degraduje. Model upadłej duszy mamy u Platona, a później ten proces upadania na coraz niższe stopnie bytu, a więc coraz bardziej zbrukane materią, znajdziemy u Plotyna. U jednego i drugiego droga powrotu do pełnej doskonałości polega na wyzbyciu się cielesności.

Czyli narodzenie Boga w ciele człowieka było dla doketystów gorzej niż niemożliwe – było skandalem.

Tak, skandalem!

Mówi się, że Ewangelia św. Jana jest niesamowicie teologiczna, poetycka, że to duchowość najwyższych lotów. I to prawda, ale jednocześnie żaden ewangelista tak silnie jak Jan nie podkreśla faktu wcielenia. To zdanie: „Słowo stało się Ciałem i zamieszkało między nami” jest kulminacyjnym punktem Prologu św. Jana. Także opis Męki jest u Jana bardzo cielesny. Cierpienie Jezusa jest opisane wprost. Bo dla Jana dokładnie te same momenty największego uniżenia Chrystusa są momentami Jego największego wywyższenia. Jezus jest wielki nie pomimo cierpienia, ale właśnie w nim, bo o Jego wielkości nie decydują kryteria estetyczne, tylko miłość. Te rany są cenniejsze od drogich kamieni, bo są samą miłością.

W czym dziś może przejawiać się doketyzm?

W podejściu do naszego ciała. Może się to na pierwszy rzut oka wydać paradoksem, ale żyjemy w epoce, w której ludzkie ciało jest niesamowicie niedowartościowane. Owszem, mamy kult ciała, kult piękna, operacje plastyczne, bodybuilding, szukanie przyjemności, materializm. Ale czy to wszystko na pewno świadczy o szacunku do naszego ciała? Czy może o czymś wprost przeciwnym? Ile w tym „kulcie ciała” jest ukrytej przemocy wobec niego! Do tego nie zapominajmy, że coraz mocniej żyjemy w świecie wirtualnym, a zatem „odcieleśnionym”. Nie tak trudno zapomnieć o ciele, przestać myśleć o nim jako części mnie, zacząć traktować jak jedną z rzeczy, które posiadam, i mogę nią dowolnie dysponować.

Tymczasem chrześcijaństwo dowartościowuje ciało. Możemy rozwinąć zdanie Leona Wielkiego: Poznaj, chrześcijaninie, nie tylko swoją godność w sensie duchowym, moralnym, ale także: poznaj, jakim darem jest twoje ciało, szanuj swoje ciało.

W tym kontekście warto przypomnieć o wartości postu czy ascezy (choć to na pierwszy rzut oka niezbyt świąteczny temat). Asceza to nie jest coś, co degraduje ciało. Dobra asceza nigdy nie może wynikać z jakieś nienawiści, niechęci do ciała. Prawdziwa asceza to szansa, żeby to ciało się pomodliło. Nie jest to wcale oczywiste, bo nasza modlitwa jest bardzo intelektualna, skupiona na świadomości i emocjach. Tymczasem nasze ciało jest częścią nas i również uczestniczy w spotkaniu z Bogiem. Pozwólmy mu się pomodlić!

Jest chyba jeszcze jeden skutek doketyzmu: przekonanie, że ciało w gruncie rzeczy jest źródłem problemów, grzechów – zwłaszcza seksualnych – i dlatego trzeba do niego podchodzić co najmniej nieufnie.

Tak! Jak się przyjrzymy naszemu rachunkowi sumienia, to on zwykle dotyczy tego, co jest od pasa w dół i od głowy w górę. To znaczy: skupiamy się na modlitwie, która się układa albo nie układa i na grzechach seksualnych. A gdzie w tym wszystkim są ręce, czyli to, co robimy albo nie robimy dla naszych bliźnich?

Ciało, takie jakie je dostaliśmy, jest powołane do świętości. W nim zmartwychwstaniemy! I przyjemności, także seksualne, mają nas prowadzić do świętości. Oczywiście, wszystkiego można źle używać, ale – powtarzam – nie ma w nas niczego, czego Bóg nie przeznaczyłby do dobra. I w Boże Narodzenie dajmy sobie szansę: popatrzmy na Jezusa, zachwyćmy się Nim. Zachwyćmy się, jak piękny może być człowiek, do jakiego piękna ja też jestem powołany.