Święta ze smartfonem

Grażyna Myślińska ,tekst i zdjęcia

|

GN 51-52/2022

publikacja 22.12.2022 00:00

Gdyby rok temu ktoś im powiedział, że następne Boże Narodzenie spędzą z dala od swoich bliskich, nie uwierzyłyby. Dziewięć miesięcy temu wojna wygnała je z domów. Schronienie znalazły w nieczynnej wiejskiej szkole niedaleko Warszawy. Tu powitają Nowy Rok, a później przeżyją Boże Narodzenie.

Spotkanie mieszkańców szkoły w Romanowie z sekretarzem gminy Karniewo Adamem Milewskim i Renatą Kotarską, która pomaga paniom z Ukrainy. Spotkanie mieszkańców szkoły w Romanowie z sekretarzem gminy Karniewo Adamem Milewskim i Renatą Kotarską, która pomaga paniom z Ukrainy.
Grażyna Myślińska

Karniewo, gminna wieś w powiecie makowskim, nosi dość dziwną nazwę. Tutejsi badacze przeszłości sugerują, że do tej bagnistej miejscowości książęta mazowieccy kierowali osadników za karę. Obecnie to prężna gmina. Gdy w Ukrainie wybuchła wojna, w Karniewie od razu zaczęli myśleć o uchodźcach. Znaleźli miejsce, w którym można było ich umieścić – nieczynną od kilku miesięcy szkołę w odległym o 6 km od Karniewa Romanowie. Na warszawski Torwar, gdzie tłoczyli się uchodźcy, wyruszyli strażacy.

3 marca wójt Michał Jasiński zwrócił się do mieszkańców z prośbą o pomoc. – Jutro spodziewamy się przybycia około 50 uchodźców – informował. – Pilnie potrzebujemy łóżek, pościeli, szafek, suszarek do ubrań, lodówek, kuchenek mikrofalowych, czajników, pampersów, ręczników… i sprawnego odbiornika TV.

Pierwsi uchodźcy

Pierwsza grupa przyjechała 4 marca. Rosjanie byli pod Kijowem, miasto szykowało się na szturm. Sytuacja wyglądała bardzo źle. Uchodźców przybywało. – Ofiarność naszych mieszkańców była wzruszająca – mówi Adam Milewski, sekretarz Urzędu Gminy, któremu wójt powierzył opiekę nad uchodźcami. – W krótkim czasie zgromadziliśmy wszystkie potrzebne rzeczy. Umeblowaliśmy sale lekcyjne i kuchnie. Zainstalowaliśmy kabiny prysznicowe, podłączyliśmy pralki. W akcję pomocy włączyli się nie tylko strażacy, lecz także szkoła. To przyniosło efekty – dodaje. Uruchomiono też niezwykle istotne dla wszystkich łącze internetowe. To jedyna nić łącząca uchodźców z rodzinami i znajomymi, który zostali w Ukrainie.

W miarę upływu czasu funkcjonowanie ośrodka w Romanowie zaczęło się stabilizować. Do opieki nad uchodźcami zatrudniona została Renata Kotarska. – Robię zakupy z listy dostarczonej przez mieszkańców, pomagam w załatwianiu bieżących spraw, służę transportem, gdy trzeba coś załatwić, umawiam wizyty u lekarza – mówi pani Renata. – Na nudę nie narzekam – przyznaje. Latem część uchodźców postanowiła udać się do swych domów. Przyjechali nowi.

Nie mam dokąd wracać

Najdalej do rodzinnego domu ma Katerina Pietrenko spod Zaporoża – prawie półtora tysiąca kilometrów. Wieś, w której mieszkała, znalazła się na linii frontu. Przestała istnieć już na początku walk, pod koniec lutego. Uliana, jej córka, dopiero skończyła półtora roku. Niewiele da się zabrać z domu, kiedy ma się małe dziecko. Nawet nie wszystko spośród tego, co wydawało się niezbędne.

Katerina jest drobna, mówi bardzo cicho. – Granicę z Polską przekroczyłyśmy 18 marca. Drogi przez Ukrainę i kolejki do granicy nie pamiętam. Byłam w szoku, pamięć się wykasowała. Może dlatego, że to było takie straszne… Trafiłyśmy na Torwar w Warszawie. Tam były tłumy. Wolontariusze namówili mnie na przyjazd tutaj. Powiedzieli, że będzie nam znacznie lepiej. Mieli rację. Mamy swój pokój, dużo miejsca, a przed szkołą boisko i plac zabaw. W maju Uliana obchodziła drugie urodziny. Gdzie powitamy trzecie? Naszego domu już nie ma. Nie ma też życia, które prowadziłyśmy do tej pory – dodaje.

Uliana biega po szkolnym korytarzu, bawi się samochodzikiem. Z ciekawością zagląda w obiektyw aparatu fotograficznego, a później ogląda zdjęcia na ekranie. Na pożegnanie macha ręką i woła: „Do zobaczenia”.

Boże Narodzenie awansem

Najbliżej do rodzinnego domu ma Jarek Olijnyk z Włodzimierza Wołyńskiego, niecałe 400 kilometrów. Rosyjskie rakiety spadły tam na magazyny wojskowe. Po krótkiej naradzie rodzinnej zapadła decyzja, że Jarek wyjedzie do Polski. 28 lutego przekroczył granicę i przez Warszawę trafił do Romanowa. Podjął naukę w Technikum Informatycznym w Zespole Szkół Zawodowych im. Żołnierzy Armii Krajowej w Makowie Mazowieckim, zwanym ŻAK. Gdy było cieplej, odległość sześciu kilometrów, które dzieli go od szkoły, pokonywał rowerem. Teraz samochodem podwozi go kolega. – Chciałbym, żeby wszyscy uczniowie byli tak sumienni i pracowici jak Jarek – chwali ucznia dyrektor ŻAK Konrad Zysk.

Na początku grudnia Jarka odwiedziły mama Maryna i młodsza siostra Marija. Widzieli się po raz pierwszy od kilku miesięcy. Matka przywiozła domowe smakołyki. Tych kilka wzruszających dni minęło jak mgnienie oka. W środę o świcie matka z córką musiały wracać do domu. – Moje święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok już się właściwie odbyły – mówi Maryna. – Jestem szczęśliwa, że przez trzy dni mogliśmy pobyć razem. Zobaczyłam, jak Jarek mieszka, jak sobie radzi, czy mu tu dobrze. Jestem spokojniejsza. Wracam do innego świata, chociaż to tylko kilka godzin jazdy stąd – przyznaje.

Wasia przyjechał, tulipany zostały

Do czasu wojny Irena Dobrowolska mieszkała we wsi Nowodaniłowka na Zaporożu. Prowadziła gospodarstwo ogrodnicze. Za domem rozciągał się sad, a przed nim kwitły róże i inne kwiaty. Było też rozległe pole tulipanów. Na to zdjęcie, ukazujące się w telefonie, Irena patrzy ze smutkiem. Domu już nie ma, został zbombardowany. Irena przyjechała do Polski z dziećmi Anheliną i Olekisijem. Zabrali ze sobą kota Wasię, bo jak tak mieli go zostawiać. Miał pół roku, sam by nie wyżył. Mąż Ireny, Aleksander, został na Zaporożu. – Sądząc po nazwisku, można stwierdzić, że mąż ma polskie korzenie, ale ani on, ani jego ojciec, również Aleksander, nie wiedzą, skąd się wywodzili ani kim byli ich przodkowie Dobrowolscy – tłumaczy.

Anhelina jest grafikiem komputerowym i artystą. Pokazuje grafiki, które tworzy w swoim telefonie. Oleksij uczy się w szkole w Karniewie oraz online w szkole ukraińskiej. Wolne chwile spędza, siedząc ze wzrokiem utkwionym w ekranie smartfona. Do telefonu często zagląda też Irina. Śledzi wiadomości z Ukrainy, pisze ze znajomymi, którzy zostali na Zaporożu. Ogląda rodzinne zdjęcia, jak choćby to zrobione podczas Bożego Narodzenia miesiąc przed wojną. Wtedy ostatni raz byli razem. – Kiedy znowu się zobaczymy? – wzdycha.

Cicho i spokojnie

– Tutaj jest tak cicho i spokojnie – mówi Swietłana Czernecka z Charkowa. Z mężem i dwojgiem dzieci mieszkała w centrum tego półtoramilionowego miasta. Ich mieszkanie znajdowało się na czwartym piętrze szesnastopiętrowego bloku. Przyzwyczaiła się do wielkomiejskiego ruchu i hałasu.

Swietłana pracowała jako ekspedientka w Antoszce. Dwupoziomowy sklep mieścił się w prestiżowej galerii handlowej w centrum miasta. Antoszka to nowoczesna i duża sieć sklepów w całej Ukrainie. Można w nich kupić wszystkie potrzebne rzeczy dla dzieci i nastolatków. – Przyjeżdżali do nas klienci z Biełgorodu w Rosji, młode małżeństwa z dziećmi. Uśmiechnięci, przyjaźni, normalni ludzie. To tylko 80 km od Charkowa. Teraz stamtąd lecą na nas rakiety i bombowce – opowiada.

Charków od początku wojny znalazł się pod ostrzałem bombowym. Obok Kijowa stanowił jeden z głównych celów rosyjskiej ofensywy. Płonęły budynki, ginęli ludzie. Miasto było oblężone. – Trudno o tym opowiadać – przyznaje Swietłana. – O nocach spędzonych z dziećmi w schronie z przerażonymi ludźmi. O tym, jak ściany trzęsły się od wybuchów, gasło światło. To trwało całe tygodnie. Nie było możliwości ugotowania jedzenia, okna powybijane, w mieszkaniu chłód. Któregoś dnia siedziałyśmy w schronie i ktoś powiedział, że zaraz będzie pociąg ewakuacyjny. Krótka rozmowa z mężem i teściową i zapadła decyzja – wyjeżdżamy! Do pociągu wsiadłam z dziećmi, dziewięcioletnią Alicją i trzyletnim Kiryłem, oraz teściową Wiktorią. Mężowie zostali. Pociąg był pełen ludzi, psów, kotów. Obowiązywało zaciemnienie. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Kijów, trwało tam bombardowanie. Po 22 godzinach dojechaliśmy do polskiej granicy. A po kilku dniach znaleźliśmy się w Romanowie. Tu jest tak spokojnie, mamy swój pokój w dawnej szkolnej sali – mówi.

Alicja podjęła naukę w III kla­sie szkoły podstawowej w Karniewie. Jest pilna, nauka idzie jej bardzo dobrze. Szybko nauczyła się polskiego. Ma koleżanki. Uczy się też w wirtualnej szkole na Ukrainie. W wolnych chwilach rysuje, robi domki dla lalek.

Wiktoria Czernecka, lat 60, jest emerytką. Pomaga synowej w opiece nad dziećmi. Myśli o tym, by odszukać przodków męża Igora. – Rodzice męża, Mikołaj i Walentyna, pochodzili spod Łucka. Do Charkowa przyjechali w 1960 roku. Z Polski pochodził ojciec męża, Włodzimierz. Urodził się we wsi Pławanice w powiecie chełmskim – wspomina Wiktoria.

Nie mamy żadnych planów

– Wiemy, że w Polsce Boże Narodzenie to ważne święto – mówi Wiktoria Czernecka. – U nas także. Wszystkie jesteśmy wyznania prawosławnego, więc Boże Narodzenie będziemy świętować w styczniu – tłumaczy Wiktoria. – Jeszcze nie rozmawiałyśmy o tym, jak to będzie wyglądało. Na pewno ubierzemy choinkę. A 19 grudnia, czyli w św. Mikołaja, dzieci dostaną prezenty. Pewnie w święta zbierzemy się przy wspólnym stole. Powinno być dwanaście potraw. U was jest karp, u nas gęś z jabłkami. Na środku stołu talerz z obowiązkową kutią. Zaczynamy właśnie od niej. U was jest opłatek, u nas kutia. Dzieci chodzą z nią do rodziców chrzestnych. Teraz tego nie zrobią… A pierwszego dnia świąt odbywają się rodzinne spotykania i wizyty. My będziemy odwiedzać się z naszymi bliskimi przez telefon – zapewnia Wiktoria. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.