Jezus jest jednym z nich

GN 51-52/2022

publikacja 22.12.2022 00:00

– Nie mam wielkiej siły. Mam i miałam głównie strach. Ale mam też pewność, że Pan Bóg chce, żebym tam była z dziewczynami i ich dziećmi – mówi s. Renata Jurczak, orionistka, która pracuje w Charkowie z bezdomnymi samotnymi kobietami i ich dziećmi.

Siostra Renata Jurczak, orionistka, od 39 lat na Ukrainie, kierownik Domu Samotnej Matki „Nadzieja”. Siostra Renata Jurczak, orionistka, od 39 lat na Ukrainie, kierownik Domu Samotnej Matki „Nadzieja”.
Agata Puścikowska /foto gość

Agata Puścikowska: Rozmawiamy w Warszawie, tuż przed Bożym Narodzeniem. Wróciła Siostra na stałe z Charkowa do kraju?

S. Renata Jurczak:
Nie, no skąd! Przyjechałyśmy na chwilę, pozałatwiać pilne sprawy, i co tu dużo mówić: kwestujemy, zbieramy dary – głównie jedzenie, które zawieziemy zaraz do Charkowa. Jeździmy tak co jakiś czas, żeby po prostu mieć co dać biednym ludziom. Ja się na stałe z Ukrainy nigdzie nie wynoszę. Dawno temu do tego miejsca posłał mnie Pan Bóg i nie schodzę z posterunku. Posługa ludziom jest moim życiem.

Czyli bezdomnym dziewczynom i ich dzieciom?

Zgromadzenie Sióstr Małych Misjonarek Miłosierdzia – czyli my, siostry orionistki – służymy najbardziej potrzebującym, chorym, wykluczonym. W 1996 roku zaczęłyśmy pracę na Ukrainie, najpierw z osobami bezdomnymi. Szybko okazało się, że np. w Charkowie mieszka i żyje wiele bezdomnych młodych kobiet, czy też w zasadzie dzieci. Nikt się nimi wówczas nie zajmował. Państwo ich nie zauważało, a one żyły i umierały na ulicy. Chciałyśmy do nich dotrzeć. Chodziłyśmy w miejsca, gdzie dziewczyny koczowały, nawiązywałyśmy kontakt…

Były chętne do rozmowy?

A skąd! Na początku traktowały nas jak intruzów. Habit nie wywoływał ciepłych uczuć; wiele z nich reagowało agresją. Nie poddawałyśmy się. Wchodziłyśmy tam, gdzie mieszkały, czyli do kanałów ciepłowniczych. Oni mówią na to „luki”. To są takie przestrzenie, trochę jak nory, w których żyje wiele osób i jest ciepło. Przywoziłyśmy jedzenie, lekarstwa. Stopniowo przełamywałyśmy mur niechęci, nawiązywałyśmy relacje. Zaczynały nam ufać i wejście do „luków” niczym nam już nie groziło. (śmiech) Z biegiem czasu wiedziałyśmy jednak, że to nie wystarczy, że musimy wyprowadzać te dziewczyny i kobiety do świata, stworzyć im bezpieczną przystać. Co więcej, one rodziły kolejne dzieci, a te maluchy musiały mieć dom! Różne instytucje deklarowały nam pomoc w założeniu domu dla samotnych matek. Jednak na deklaracjach się kończyło, instytucje zamykały oczy. W rezultacie byłyśmy zdane same na siebie. Najpierw zaczęłyśmy przyjmować dziewczyny po prostu do naszych domów.

Bo „nie było dla nich miejsca w gospodzie”?

Można mieć takie skojarzenia. Nasze dziewczyny – pierwsze pokolenie dzieci ulicy – rodziły kolejnych bezdomnych… Ale chciały jednocześnie, by ich dzieci miały lepsze życie! Rodziły się więc u nas maleństwa. Wiele z matek stoczyło wcześniej heroiczną walkę o ich życie, bo były zmuszane do aborcji. Groziło im też odebranie dzieci. Z biegiem czasu przybywały do nas także kobiety z ośrodków wychowawczych albo wprost ze szpitali położniczych. Gdy pielęgniarki czy tzw. socjalni widzieli, że rodzi biedna dziewczyna, która nie wie, co ze sobą zrobić po porodzie, zawiadamiali nas. Bywało, że ktoś dzwonił i mówił, że w metrze żebrze dziewczyna z maleństwem na ręku. Zabierałyśmy i malucha, i mamę i starałyśmy się oboje tak zabezpieczyć, by nie istniało ryzyko odebrania kobiecie praw rodzicielskich. Oczywiście, czasami to konieczność, jeśli dziewczyna nie pracuje nad sobą lub zupełnie nie radzi sobie z dzieckiem. Jednak od lat obserwuję, że jeśli mama otrzyma właściwą pomoc, najczęściej zaskakuje miłością do dziecka, walczy o siebie. Dziewczyny kochają te swoje maleństwa, mimo że same nie otrzymały nic dobrego od własnych rodziców. I mimo że same czasem i piły, i ćpały, i nie prowadziły się zbyt moralnie. Miłość do dziecka odmienia kobietę.

Uczą się kochać?

Tak, tylko że to jest proces. Czasem nie potrafią przytulić, pogłaskać własnego synka, bo same doświadczały w dzieciństwie wyłącznie wielopłaszczyznowej przemocy. I to my, zakonnice, przytulamy maluchy. Dużo naszych podopiecznych pochodzi z sierocińców, były pozbawione czułości. Jednocześnie są spragnione uczucia, więc nie potrafią stawiać granic, ufają byle komu, wchodzą w byle jakie relacje w nadziei, że spotkają księcia z bajki. Niestety, ten książę zwykle okazuje się ropuchą. Na wieść o ciąży znika. Ponieważ z każdym rokiem dziewcząt z dziećmi przybywało, musiałyśmy wybudować drugi dom: powstał hostel, w którym kobiety mogą bezpiecznie rozwijać się i mieszkać. Mamy tam bezpłatne przedszkole, dzięki któremu mamy mają możliwość podjęcia pracy zawodowej. Potem stają się silniejsze, wchodzą w samodzielne życie. Uczymy je nawet prostych czynności: prania, prasowania, gotowania, co zresztą często wywołuje najpierw bunt, awanturki – ale potem wdzięczność. Ta nasza praca podoba się Bogu, bo w każdej sekundzie czujemy Jego wsparcie. We współpracy z Caritas z Charkowa udało się nawet otworzyć trzeci dom! Do czasu wojny w trzech naszych domach mieszkało z nami nawet 50–60 matek i dzieci.

Pamięta Siostra moment, gdy wszystko się zmieniło?

Tego nie da się zapomnieć. Pamiętam 24 lutego, jakby to było dziś. Rano słychać było wybuchy. Zadzwoniła do mnie siostra Kamila, która przebywała w drugim domu: „Słuchaj, wojna się zaczęła!”. Powiedziałam: „Niemożliwe”. Wszystko potem było jak w złym śnie: panika, lęk, niepewność jutra. Wiedziałyśmy, że dziewczyn i dzieci nie zostawimy. Wiedziałyśmy, że musimy się nimi nadal opiekować. Wiele z dawnych podopiecznych natychmiast do nas przybyło. Wszystkie przeniosłyśmy się do jedynego naszego domu, poza miastem, który ma piwnicę. To był nasz schron. Zorganizowałyśmy ogólną sypialnię, z materacami. Miałyśmy worki z piaskiem, które poukładałyśmy przy ścianach, co miało chronić przed falą uderzeniową. Było zimno i wilgotno. Bałyśmy się, że maluchy zaczną chorować. Po kilku dniach wiedziałyśmy, że ewakuacja jest konieczna, co potwierdził nasz biskup Paweł Gonczaruk, a także inne zgromadzenia zakonne. Znalezienie autokaru na tyle osób było możliwe dzięki kurii i polskiemu prezydentowi. Wreszcie na początku marca otrzymałyśmy telefon: miałyśmy być gotowe w ciągu godziny. Zaznaczono nam wprost, że za chwilę może być za późno na wyjazd, bo Rosjanie wchodzą do Charkowa. Wyjechałyśmy, jak stałyśmy. Zgodziły się nas przyjąć cudowne siostry niepokalanki z Jazłowca. Jechałyśmy kilka dni, drżąc o życie najmniejszego podróżnika, delikatnego dwutygodniowego maleństwa, które po porodzie było reanimowane. Jego mama w wyniku stresu straciła pokarm. Jednak Bóg błogosławił i mimo ekstremalnie trudnej drogi wszyscy dojechali cali i zdrowi.

Skąd u siostry tak wielka siła?

Nie mam wielkiej siły. Mam i miałam głównie strach. Ale mam też pewność, że Pan Bóg chce, żebym była z dziewczynami. Podobnie odczucia mają moje współsiostry – Kamila, Lidia i Sabina. Modlimy się, by wspólnie przeżyć tę wojnę. Bóg wyprowadzi nas z tego…

Czy dziewczęta nadal mieszkają w Jazłowcu?

Mieszkałyśmy tam wiele miesięcy. Siostry niepokalanki traktowały i traktują nas jak rodzinę, nasze maluchy się z nimi mocno zżyły. Z jednej strony byłyśmy tam bezpieczne i miałyśmy schronienie. Z drugiej strony my, orionistki, czułyśmy, że musimy wrócić do Charkowa, do potrzebujących. Przecież tam nadal rodzą się niechciane dzieci, a matek bezdomnych przybywa! Postanowiłyśmy, że stopniowo będziemy wracać, a dziewczętom dałyśmy wolny wybór. Kilka matek zostało w Jazłowcu, kilka wyjechało do Polski i dalej – do Niemiec. Jednak bardzo wiele tak mocno tęskni za Charkowem, za naszym domem, że trudno je powstrzymywać. Część więc wróciła z nami. Mimo że osobiście mocno im to odradzałam. Kilka dni temu rakieta uderzyła kilkaset metrów od jednego z naszych domów. Uszkodzenia na szczęście okazały się nieduże… Tu nie ma idealnych rozwiązań: powrót jest ryzykiem, ale życie poza swoim miejscem, w ciągłej tęsknocie, jest udręką i dla kobiet, i dla dzieci. One też bardzo tęsknią.

Kto teraz mieszka z wami w Charkowie?

Dawne podopieczne i ich dzieci. I wciąż przybywają nowe dziewczęta. Na przykład trzy tygodnie temu 16-letnia dziewczyna urodziła bliźniaki. Jej dom rodzinny już nie istnieje, został zniszczony przez rakietę. Jej babcia – opiekunka mieszka w jakiejś nieogrzewanej piwnicy. Młoda mama z maleństwami przyszła do naszego domu i została. Daje sobie radę, mimo młodego wieku jest bardzo dzielna. Kolejna nowa u nas mama ma za rzeką rodzinę, jakiś mały domek. Ale nie ma już mostu, trzeba tam się przedostawać łódką. Z niemowlakiem to szaleństwo, więc przyszła do nas. Już pomijam, że w Charkowie zaczyna brakować wszystkiego. Prąd do niedawna był przez parę godzin dziennie, a teraz odebrałam telefon, że już w ogóle go nie ma: rakiety rozwaliły infrastrukturę. W domach lodowato. Nie wiadomo, co dalej. Myślę, że ludzie będą znów uciekać. My mamy piec, który jako tako działa. Ale boimy się, że nam zabraknie opału – to teraz towar deficytowy. Na wagę złota są generatory prądu, szczególnie w miejscach, gdzie przebywają dzieci. Ludzie nie mają pracy, wszystko jest bardzo drogie. Przeżyć zimę będzie bardzo ciężko. I w tym wojennym czasie nadal rodzą się dzieci, które są dla nas ważne. My na nie czekamy, przyjmujemy z miłością.

Jak wyglądało przed wojną wasze Boże Narodzenie?

Cudownie! Dzieci zawsze czekały na wspólne pieczenie pierniczków, ubieranie choinki. Wszystkie nasze święta obchodziłyśmy podwójnie: najpierw katolickie, potem prawosławne. Długo się więc świętowało. Dziewczyny zasiadały do prawdziwej wigilii, zazwyczaj pierwszy raz w życiu; śpiewałyśmy kolędy. Robiło się jedzenie – i polskie, i ukraińskie. Dzieciaczki dostawały prezenty i były przeszczęśliwe. Pamiętam, jak jeden chłopiec wyjął ze swojej paczki mały samochodzik i czekoladę. Zaniósł do żłóbka i nie mógł się zdecydować, co ofiaruje małemu Jezuskowi. „No nie wiem, co Ci się bardziej podoba. Sam wybierz”. Czyż to nie najpiękniejsza bożonarodzeniowa modlitwa?

Co będzie w tym roku?

Postaramy się, by to był piękny czas. Przyjaciele z Polski zatroszczyli się, byśmy miały co jeść. I jeszcze starczy, by podzielić się z potrzebującymi, którzy przychodzą do nas po pomoc. W Wigilię będą opłatki, kolędy, drobne prezenty dla dzieci. Modlimy się, by nie spadły rakiety. Niby przecież nie pamięta się na co dzień o wojnie i lęku, ale one wciąż są… Nie wiadomo, co się stanie. Z jednej strony jest więc niepewność. Z drugiej ufność Bogu, który w tym trudnym czasie jest z nami i prowadzi. A niezależnie od tego, co się wydarzy, jedno jest absolutnie pewne: Jezus się narodzi! Mimo zimna, rakiet i braku prądu. W tym roku tym bardziej do nas przyjdzie. I będzie z naszymi nowo narodzonymi maleństwami w ogarniętym wojną Charkowie. Jest jednym z nich. •

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.