Miłość kupuje skarpety

Agnieszka Huf

|

GN 51-52/2022

publikacja 22.12.2022 00:00

Bogdan został dany biskupowi od Boga. – Zrozumiałem, że ubodzy to moja rodzina, mam się o nich zatroszczyć – wspomina bp Andrzej Czaja, który jak co roku zasiądzie do wigilii z setką bezdomnych.

Każdego dnia z pomocy w Domu Nadziei korzysta kilkudziesięciu bezdomnnych. Każdego dnia z pomocy w Domu Nadziei korzysta kilkudziesięciu bezdomnnych.
Roman Koszowski /Foto Gość

Czasami mówi się, że miłość odbiera zmysły. Ta, która rozgościła się w opolskim Domu Nadziei, zdecydowanie ma taką moc. Bo żeby tutaj kochać, trzeba nie widzieć brudnych rąk, które sięgają po kanapkę, nie słyszeć „podwórkowej łaciny” używanej przez domowników i nie czuć zapachu dawno niemytego ciała. Trzeba za to zajrzeć głębiej i zobaczyć człowieka – z jego historią, zranieniami, nadzieją. Ludzie, którzy stworzyli to miejsce, są specjalistami w takiej miłości.

Mocny makijaż na twarzy Ani zaczynają rozmazywać płynące z oczu łzy. Zauważywszy to, Remigiusz odkłada śrubokręt, którym przykręcał klamkę, podchodzi do dziewczyny i obejmuje ją ciepłym, ojcowskim gestem. W Anię wraca życie. Ociera łzy i podnosi torbę. Za chwilę wyruszy do szpitala psychiatrycznego na detoksykację – pierwszy krok do trzeźwości. A kto wie, może później znajdzie własny dom? W podróży towarzyszy jej siostra, która jedzie na odwyk. Ania jest po dwudziestce, mieszka na ulicy. Ma dwoje dzieci, które zostało jej odebranych.

– Kocham tych ludzi. To są moje dzieci, czasem zwracam się do nich „bąbelki” – mówi Remigiusz, kleryk opolskiego seminarium, który od kilku miesięcy posługuje w Domu Nadziei. Teraz z czułością spogląda na podopiecznych. Sam doświadczył epizodu bezdomności, wie, jak to jest stracić wszystko oprócz godności.

Opolski Dom Nadziei mieści się w samym centrum miasta, tuż obok kurii diecezjalnej, w piwnicy Domu Księży Emerytów. Każdego dnia schronienie znajduje tam nawet osiemdziesiąt osób – bezdomnych, ubogich, niezaradnych życiowo. Mogą przyjść, usiąść przy stole i zjeść posiłek, skorzystać z pralki czy prysznica, otrzymać nową bieliznę, skarpety. A przede wszystkim odczuć, że są ludźmi, o których ktoś się troszczy, którzy zasługują na miłość.

Pustynia miasta

– To był luty. Szedłem przez centrum Opola w sutannie – zaczyna opowieść bp Andrzej Czaja, ordynariusz diecezji opolskiej. – Prawie nikt nie zwracał na mnie uwagi, czasem ktoś młodszy rzucił „szczęść Boże”. Nagle usłyszałem: „Te, biskup!”. Zobaczyłem bezdomnego człowieka. Podszedłem, przywitałem się i zapytałem o imię. „Bogdan jestem” – odpowiedział, a we mnie pojawiła się myśl: „On mi jest od Boga dan”. To było prawie mistyczne doświadczenie. Zrozumiałem, że ci ludzie są moją najbliższą rodziną, że to oni chcą ze mną się spotkać, rozmawiać. Na pustyni miasta pojawił się Bogdan. Wtedy zdecydowałem, że wzorem papieża Franciszka muszę wyznaczyć jałmużnika, który pomoże mi docierać do ubogich – wspomina biskup Andrzej.

Niedługo później do Opola trafiła s. Aldona Skrzypiec, służebnica Ducha Świętego. Kilka lat spędziła w Brazylii, po powrocie do Polski pracowała jako pielęgniarka bloku operacyjnego i rozeznawała możliwość kolejnego wyjazdu na misje. Togo? Sudan Południowy? – Nie sądziłam, że moje misje przeżyję w polskim mieście – śmieje się zakonnica. Szybko znaleźli wspólny język z biskupem – obojgu bliska jest Franciszkowa „wyobraźnia miłosierdzia”, która każe wyjść ze schematów, by docierać do najuboższych. – Do biskupa przychodzi wiele listów z prośbą o pomoc – zakup leków, węgla czy bielizny dla osadzonych w więzieniu. Trzeba sprawdzić, jak mądrze pomóc, czasem pojechać dokądś, spotkać się, zachęcić do działania parafię. Biskup sam tego nie ogarnie, dlatego wyznaczył mnie do tej roli – tłumaczy s. Aldona.

Setka bezdomnych w sali kapitulnej

W listopadzie 2018 roku na opolskim rynku zorganizowali pierwszy w tym mieście Dzień Ubogich. Na spotkaniu podsumowującym wydarzenie s. Aldona podzieliła się swoim marzeniem, żeby zasiąść z bezdomnymi do kolacji wigilijnej. – Zróbmy to tutaj, w kurii! – rzucił nieoczekiwanie biskup. Pomysł natychmiast podchwycili inni uczestnicy spotkania – restaurator zaoferował potrawy, właściciel świetnego hotelu wypożyczenie zastawy. Szalony pomysł zaczął nabierać kształtów i 24 grudnia do sali kapitulnej opolskiej kurii wkroczyła setka bezdomnych, którzy wcześniej otrzymali imienne zaproszenia. – Wtedy nie było jeszcze Domu Nadziei z pralką i prysznicem, więc zapach był jaki był, potem musieliśmy mocno wietrzyć – uśmiecha się biskup i podkreśla, że z domu wyniósł otwartość na drugiego człowieka, niezależnie od tego, jak wygląda i jak pachnie.

Spotkanie rozpoczęło się Eucharystią, potem były kolacja wigilijna, łamanie się opłatkiem, prezenty. Gości obsługiwał zastęp wolontariuszy, w tym kilku opolskich proboszczów. I choć za pierwszym razem trzeba było przebijać się przez opór tych, których „wyobraźnia miłosierdzia” nie sięga tak daleko, to bp Andrzej i s. Aldona osiągnęli swój cel, a wigilijne spotkania stały się opolską tradycją. – Kościół za dużo inwestuje w mury i złocenia. Powinniśmy inwestować w człowieka. Bezdomni, choć może nie chodzą co niedzielę do kościoła, często dużo bardziej niż nowobogaccy wiedzą, że potrzebują Boga. To moi nauczyciele, prowadzą akademię prostoty. Dzięki nim inaczej patrzę na Boga i świat – dzieli się biskup Andrzej.

Matematyka kontra miłość

Wspólna wigilia rozbudziła w pomagających apetyt na więcej. A że w tym czasie w Polsce zaczęły powstawać inicjatywy typu Zupa na Plantach, także opolanie skrzyknęli się i zaczęli z gorącym posiłkiem i kanapkami wychodzić do bezdomnych. Potem w każdą sobotę zapraszali swoich podopiecznych na śniadanie do salki u franciszkanów. To jednak ciągle było mało, potrzebny był prawdziwy dom. – Tak jak Maryja z Józefem szukali gospody, tak ja z s. Aldoną szukaliśmy miejsca dla naszych bezdomnych. W pewnym momencie powiedziałem nawet, że w ogrodzie kurialnym postawimy nowy budynek. W końcu zapadła decyzja, że wyremontujemy piwnice w Domu Księży Emerytów – opowiada bp Andrzej. Przedsięwzięciem kierowała s. Aldona. – Na start mieliśmy na koncie 7000 zł. A trzeba było burzyć ściany, robić instalacje elektryczne, kłaść podłogi… Całość kosztowała 350 tys., a po zapłaceniu ostatniej faktury na koncie zostało jeszcze 50 tys. złotych. Biskup mówił mi: „Dobrze, że nie studiowałaś matematyki” – śmieje się zakonnica. Wszystkie pieniądze pochodziły od darczyńców. I tak jest do dzisiaj – cała diecezja zaangażowana jest w pomoc dla Domu Nadziei. Wystarczy ogłosić na Facebooku, że coś jest potrzebne, a parafie natychmiast zaczynają działać. Funkcjonowanie domu w pełni bazuje na wolontariuszach. Jednym z nich jest Tereska, prywatnie mama pięciorga dzieci i właścicielka firmy, która każde wtorkowe przedpołudnie poświęca na przygotowanie posiłków dla podopiecznych.

Fala dobra, jaka ruszyła do Domu Nadziei, popchnęła odpowiedzialnych za to miejsce do kolejnego szalonego kroku. I tak od stycznia w podopolskich Dylakach, w odkupionym przez diecezję klasztorze zamieszkało kilkoro bezdomnych, którzy próbują zacząć nowe życie. Towarzyszą im s. Aldona i s. Aleksandra, a kilka tygodni temu dołączyła s. Jordana, która ostatnie 30 lat spędziła w Boliwii. – To wspólnota życia: razem mieszkamy, jemy posiłki, dbamy o dom – opowiada s. Aldona. Przez to miejsce przewinęło się już kilkanaście osób, niektóre jednak nie skorzystały z danej im szansy. – I w Opolu, i w Dylakach to ma być dom, a nie instytucja, więc nie prowadzimy żadnej dokumentacji, nie sprawdzamy numerów PESEL. Bezwzględnie przestrzegamy jednak trzeźwości: jeśli ktoś zapije, nie ma do nas wstępu. Kilkoro naszych podopiecznych wybrało powrót na ulicę – wyjaśnia siostra.

I choć czasami pomaganie bezdomnym przypomina syzyfową pracę, bo ktoś, komu poświęciło się masę czasu, serca i środków, kolejny raz pogubił się w życiu, zdarzają się promyki nadziei. Siostra Aldona wspomina o jednym z nich. – Tomka znam od lat. Pił, ćpał, wąchał klej. Jako trzeźwy był cudownym, inteligentnym człowiekiem. Uczynny, pomagał nam sprzątać, zawsze chętny do działania. Pod wpływem prochów czy alkoholu coś przestawiało mu się w głowie, stawał się agresywny, wiele razy zgarniała go policja. Latem zabieraliśmy na opolską pielgrzymkę grupę bezdomnych, Tomek też miał iść, ale w przeddzień był kompletnie pijany. Kiedy w poniedziałek wyruszaliśmy w trasę, on dosłownie wyskoczył zza krzaków i powiedział, że idzie. To był jego detoks. Nie pił, nie ćpał. Na nabożeństwach zawsze pierwszy, na trasie niósł nagłośnienie, pchał mamom wózki z dziećmi. Po powrocie wyrobił dokumenty, bo nie miał dowodu, ubezpieczenia, po miesiącu poszedł do Branic na terapię, skończył ją i zamieszkał z nami w Dylakach. Znalazł pracę jako opiekun osób niepełnosprawnych. Na razie ma się dobrze, trzymamy kciuki, żeby się utrzymał. To powrót z zaświatów…

– Nie uratujemy całego świata, ale zasiewamy ziarno w tych ludziach. Pokazujemy, że może być normalnie, że mogą być dla kogoś ważni. Może zakiełkuje to w nich za rok, może za dziesięć lat, może nigdy. Dziś są z nami i dziś możemy coś im dać – mówi s. Aldona, przeglądając listy, które przyszły z więzienia.

Tutaj miłość nie zastanawia się, co będzie jutro. Nie kalkuluje, czy warto. Miłość biegnie do sklepu po kolejne majtki i skarpetki, wyciera zabłoconą podłogę i drukuje bilety na pociąg, dzięki którym Ania i jej siostra mogą pojechać na detoks. Czy z niego skorzystają? Tego miłość nie wie. Ale ma nadzieję – w końcu zamieszkała w Domu Nadziei. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.