Mają prawo...?

ks. Remigiusz Sobański

|

GN 07/2005

publikacja 16.03.2005 00:34

Raz po raz, a ostatnio jakby częściej, słyszymy, że ktoś tam ma do czegoś prawo. Bywa to powiedziane w osobie trzeciej – mówiącemu nie chodzi o jego własne prawa, nie zgłasza swoich żądań, lecz wskazuje na jakąś osobę czy grupy społeczne, których praw rzekomo broni.

ks. Remigiusz Sobański ks. Remigiusz Sobański

Stara to metoda kreowania się na obrońcę czyichś praw, przeważnie we własnym interesie politycznym. Łatwo przy tym mówić o przysługujących prawach, trudniej wskazać, komu przypada wynikający z nich obowiązek. Jeśli to nie jest zamierzone jako tani chwyt propagandowy ani obliczone na jakąś własną doraźną korzyść, to mamy do czynienia z nadużyciem nazwy „prawo”. Spróbuję to zilustrować na świeżych przykładach.

Otóż dziennikarz, usiłując usprawiedliwić własne bezeceństwo, obwieszcza, że „naród ma prawo do prawdy”. Niby to prawda, a przecież trudno o zdanie bardziej bałamutne. Czyżby miało to znaczyć, że wszyscy mają prawo wiedzieć wszystko o wszystkich? A jeśli nie, to na czym miałaby polegać ta prawda – na zdemaskowaniu donosicieli? Czyli: „x” ma prawo wiedzieć, czy „y” donosił na „z”? Ale prawda o człowieku (o narodzie?) to nie tylko rozpowszechnienie informacji o kapusiach, lecz także o cudzołożnikach, psychopatach i leniuchach! Publiczne wygarnianie grzechów? Skoro prawda, to (cała) prawda, jak prawo, to prawo...

W złagodzonej wersji to „prawo do prawdy” dotyczy tylko uzyskania przez osobę pokrzywdzoną informacji o tym, kto na nią donosił. Przyznaję, nie widzę, skąd wydedukowano takie prawo, jeśli skutkiem donosów nie była dająca się określić szkoda (okazuje się, że status pokrzywdzonego może mieć PRL-owski poseł!). Nie istnieje prawo uzyskiwania informacji o tym, że ktoś o kimś źle mówi czy zgoła nań donosi, a jeśli władza nie czyni użytku z donosu, nie ma obowiązku informowania o nim (jakbyśmy się czuli, gdyby nam referowano wszystko, co o nas mówią!). Wniosek stąd: nie przesadzajmy z tym „prawem do prawdy”, więcej: ostrożnie z twierdzeniem „ma (mają) prawo”. Decyzje polityczne opierają się na różnych racjach i wypada je uczciwie wyłożyć, a nie zasłaniać się chwytliwymi hasłami.

Niedawno pewien lekarz użył zwrotu „prawo do dziecka”. Chodziło o sześćdziesięciokilkuletnią Rumunkę, która dzięki współczesnej technice medycznej urodziła dziecko. Pragnienie dziecka jest czymś naturalnym i zdrowym, ale mówienie o prawie do dziecka to nadużycie godzące właśnie w prawa człowieka: człowiek – nawet taki malutki – nie może być przedmiotem czyjegoś prawa.
Te dwa, pierwsze z brzegu, przykłady pokazują, że pochopne powoływanie się na prawo czyni je pustym słowem. Nie przywołujmy prawa nadaremno.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.