Tylko prawda jest ciekawa. Nie same fakty

Jacek Dziedzina

Fakty nie są narzędziem do „udowadniania” prawdy. Bo prawda to coś więcej niż same fakty. Zwłaszcza fakty wybrane tak, by udowadniały przyjętą tezę. Do tego jednak trzeba dojrzeć. To niepopularny dziś pogląd w mediach, robionych dla „wyznawców”, szukających nie tyle prawdy, ile cegieł pod budowę „swojego świata”. Widać to jak na dłoni w dyskusji o (nie)wiedzy i działaniach Karola Wojtyły/Jana Pawła II wobec nadużyć seksualnych w Kościele.

Tylko prawda jest ciekawa. Nie same fakty

Tylko prawda jest ciekawa. Nie same fakty   Fragment wystawy w Muzeum Mt 5,16 Tomasz Gołąb /Foto Gość

„Szukamy prawdy, ale widzieć ją chcemy tylko tam, gdzie nam się to podoba”. To słowa Marie von Ebner-Eschenbach, jednej z ważniejszych pisarek austriackich XIX wieku. Bardzo korespondują one ze słowami papieża Pawła VI z 1964 roku, który mówił, że „nikt nie może uzurpować sobie prawa do dokonywania wyboru informacji, szerząc tylko to, co zgadza się z jego własnymi opiniami a ignorując resztę. Równie dobrze można grzeszyć przeciw prawdzie przez wkalkulowane pominięcia, jak i przez niedokładne stwierdzenia.” Problem nazywał po imieniu również Jan Paweł II, który w czasie wizyty ad limina polskich biskupów w 1998 r. mówił: „Nie można zamykać oczu na fakt, że środki społecznego przekazu są nie tylko olbrzymim instrumentem informowania, ale w jakimś sensie usiłują kreować swój świat.” To kluczowe określenie – „swój świat” – brzmi jak wyrzut skierowany do wszystkich mediów – również katolickich. Bo czyż te są wolne od pokusy kreowania „swojego świata”? Nie tylko wolne nie są, ale chętnie tej pokusie ulegają.

Prawda to nie pałka

„Człowiek stworzony jest na to, by szukać prawdy, a nie by ją posiadać” – pisał Blaise Pascal. Nawiązywał zapewne w ten sposób do słów starożytnego myśliciela, Demokryta z Abdery: „Dobro i prawda są dla wszystkich ludzi te same, natomiast przyjemne jest dla jednych to, dla drugich owo”. A może Pascal miał w głowie mądrość rzymskiego historyka z IV wieku, Ammianusa Marcellinusa: „Każdy, kto świadomie zataja fakty, wydaje się takim samym kłamcą, jak ten, kto zmyśla rzeczy nieistniejące”. Rozwinął dobrze tę myśl Gabriel Laub, polsko-czeski satyryk żydowskiego pochodzenia: „Kto zna tylko jedną prawdę, musi wiele kłamać”.

Parę lat temu Eryk Mistewicz w tekście „Tylko prawda jest ważna” tak pisał o medialnym rozumieniu prawdy: „Oczywiście prawdy zobiektywizowanej nie ma. Są oceny posiłkujące się takim lub innym arsenałem argumentów, dobranych, aby udowodnić taką czy inną tezę. Są fakty, które przerzuca się dowolnie, z prawa do lewa tak, aby pasowały do z góry przedstawianego obrazu świata. Jedne pomijane, inne nadto eksponowane, przerysowywane wręcz. Podporządkowywane jednej, wyrazistej – nie ważne czy prawdziwej – tezie. (…). Oczywiście, dostaniemy słowo prawdy, jeśli tylko zapiszemy się do grupy wyznawców. Wówczas dowiemy się wszystkiego, od A do Z. Będzie to wiedza zborna, spójna, na swój sposób nawet prawdziwa. Trudna do zakwestionowania. Z kolejnymi elementami, które pasują do siebie, wynikają jeden z drugiego, a przede wszystkim są zgodne z tą wizją świata, którą wybraliśmy (…). Tylko że wciąż nie jest to prawda, lecz publicystyczna pałka, którą przyjmujemy za dobrą monetę. Wizja koślawa, niepełna, uproszczona do maksimum. Choć – trzeba przyznać – pozwalająca na jako takie zrozumienie zachodzących procesów. Bez szczególnego związku z prawdą”.

Celnie? Celniej się chyba nie da.

Nieprawda ekranu

Co do zasady staram się unikać oglądania jakichkolwiek serwisów informacyjnych w telewizji. Kiedyś jednak zaprosiłem starszą córkę, po rozmowie z nią o jednym z dyskutowanych mocno w kraju tematów, byśmy obejrzeli wspólnie najpierw „Fakty” TVN, a następnie „Wiadomości” TVP. Poprosiłem, by spróbowała zapamiętać, jak ów dyskutowany powszechnie problem przedstawia jeden i drugi serwis. Uprzedziłem tylko, że w jednej usłyszy raczej same negatywy o działalności rządu, w drugim zaś ani jednego złego słowa o ekipie rządzącej. Po zakończeniu obu serwisów rozmawialiśmy o tym, co udało się wyłapać, na jakie różnice zwróciła uwagę.

Było tego niemało. Widziałem, jak wielkim dla niej zaskoczeniem było to, że można tak radykalnie odmiennie mówić o tym samym. Wyjaśniłem, że problemem nie jest sam fakt, że jedni patrzą bardziej krytycznie, drudzy bardziej przychylnie na władzę. Gdyby nie było krytyków – kto patrzyłby władzy na ręce. I gdyby nie było bardziej przychylnych – czy ktokolwiek chciałby jeszcze chodzić na wybory. Powiedziałem córce, że problem tkwi w czym innym – w ślepej, nieraz tępej propagandzie po obu stronach medialnej barykady. Nie w krytyce lub przychylności, ale właśnie w programowej propagandzie anty- lub prorządowej; w takim dobieraniu faktów, by udowodnić za wszelką cenę, że racja jest wyłącznie po naszej stronie, po drugiej zaś jest wyłącznie zła intencja, złe decyzje. Wszelkie fakty i dane mają tylko temu celowi propagandowemu służyć. Przy czym pozwoliłem sobie dodać, że mimo wszystko tę pierwszą stronę (obecnie antyrządową) stać jednak czasem na przywołanie faktów niekoniecznie wygodnych dla opozycji, podczas gdy druga telewizja jeszcze chyba nie „zgrzeszyła” choćby udawaniem, że potrafi postawić władzy trudne pytania.

Wahnięcia formy czy propaganda?

Dlaczego o tym mówię w kontekście sporu o pamięć o Janie Pawle II? Przecież ani o krajową politykę tu nie chodzi, ani o międzynarodowe napięcia w globalnej układance. Przy wszystkich oczywistych różnicach, jest w tej dyskusji o roli Karola Wojtyły i później Jana Pawła II w walce z przestępstwami pedofilii wśród duchownych coś z tego zarysowanego wyżej (chyba nie bardzo przerysowanego) niezdrowego podziału na dwie armie, pomiędzy którymi coraz mniej miejsca dla tych, którzy chcieliby zwyczajnie pogadać, zapytać, podrążyć temat, a niekoniecznie od razu strzelać; którym zależy na pokazaniu całej prawdy, jakakolwiek by ona nie była.

Przywołuję ten wątek z telewizjami z jeszcze jednego powodu – córka zapytała na koniec: a w twojej redakcji też tak robicie? W znaczeniu: siejemy propagandę, nieuczciwie dobieramy fakty, chcemy na siłę udowodnić z góry przyjętą tezę... Odpowiedziałem najpierw, że tygodnik opinii nie jest mimo wszystko serwisem informacyjnym, ale – jak sama nazwa wskazuje – zbiorem tekstów z definicji narażonych na zarzut jednostronności. Oczywiście – tłumaczyłem dalej – można z takiego forum, jakim jest gazeta, zrobić narzędzie tępej propagandy (w lewą lub prawą stronę) na wzór takiej czy innej telewizji, ale można też – zachowując charakter publicystyczny, z subiektywnymi opiniami – stworzyć z tygodnika przestrzeń do realnej rozmowy o sprawach trudnych, miejsce do szukania prawdy, a nie tylko do jej „udowadniania”. A że w praktyce wychodzi różnie, bo każdy z autorów też ulega wahnięciom formy, a wiele gazet generalnie robi się dla „wyznawców” (tzn. czytelników szukających wyłącznie potwierdzenia swoich poglądów), to już inna sprawa. Ale – mówiłem dalej córce – na dowód tego, że nam mimo wszystko udaje się zachować równowagę, jest to, że dostajemy po głowie od jednych i drugich, a jak dobrze idzie, to nawet od trzecich. Bo jedni skrytykują sam fakt publikacji wywiadu z nielubianym przez nich politykiem (pal sześć, że pytania prowadzącego nie zdradzają jego poglądów), inni zdziwią się, że rozmawiamy z „tymi drugimi”, jeszcze inni wyrażą oburzenie taką czy inną analizą kościelnej rzeczywistości, uznając ją za dowód, że jesteśmy „na pasku”… tu można wstawić dowolną „wrogą organizację”.

Wyprzedzał epokę

Dziś myślę sobie, że testem na jakościowe dziennikarstwo jest m.in. sposób, w jaki media podchodzą do roli Karola Wojtyły w wyjaśnianiu i reakcji na przypadki przestępstw pedofilii duchownych. W bieżącym numerze „Gościa Niedzielnego” rozmawiam z Tomaszem Krzyżakiem („Kardynał Wojtyła wyprzedzał epokę”), współautorem dwóch głośnych tekstów w „Plusie Minusie” o porażających historiach wykorzystywania seksualnego dzieci przez dwóch księży: Eugeniusza Surgenta i Józefa Loranca. W przypadku tego drugiego autorzy dotarli do listu kard. Wojtyły, z którego wynika, że jego reakcja wobec duchownego była natychmiastowa i stanowcza. – Decyzje o odsunięciu go od pracy, zawieszeniu i umieszczeniu w klasztorze do czasu wyjaśnienia sprawy wyprzedzały decyzje państwowych organów ścigania – mówi Tomasz Krzyżak. Rzeczywiście, dane, jakie autorzy znaleźli w archiwach IPN pokazują, że akurat w tym konkretnym przypadku kard. Wojtyła w pewnym sensie wyprzedzał epokę. – Kiedy konsultowałem sprawę ks. Loranca z kilkoma kanonistami – mówi dalej Krzyżak – nie mówiąc o jaką diecezję i o którego biskupa chodzi, tylko pokazując podjęte działania, to pytano o to, który to był rok. Kiedy odpowiadałem, że 1971, kanoniści byli mocno zdziwieni. Ich zdziwienie wynikało z tego, że było to działanie jak na ówczesne czasy ponadstandardowe. Zastosowano niemal wszystkie przewidziane wtedy przez prawo kanoniczne środki zaradcze – przyznaje mój rozmówca.

Co kryją kościelne archiwa?

Dlaczego przywołuję tę rozmowę? Bo z oczywistych powodów dziennikarz nagle stał się bardzo pożądanym rozmówcą dla niemal wszystkich mediów katolickich (pytanie, dlaczego to te redakcje same nie zajmują się na co dzień badaniem tych archiwów, to osobna kwestia) lub co najmniej do wybicia na czołówkach niemal wszystkich portali katolickich czytelnej tezy. Z jednej strony – to bardzo dobrze, że solidna praca dziennikarska dwóch autorów została tak nagłośniona, również ze względu na dominujący w ostatnich tygodniach prosty przekaz odwrotny: Jan Paweł II krył przestępców. Z drugiej jednak strony – z „jakiegoś” powodu ten sam dziennikarz nie był obiektem zainteresowania mediów katolickich, gdy tydzień wcześniej opublikował tekst poświęcony pierwszemu przypadkowi – ks. Surgentowi. To o tyle ciekawe, że nawet ten przypadek – choć bardziej złożony – nie może być podstawą do stawiania zarzutów kard. Wojtyle, jakoby rzekomo krył przestępców. Przeciwnie, autorzy pokazują, że druga decyzja krakowskich biskupów wobec winnego przestępstwa była już zdecydowana. Ale – i tu jest problem – nie jest to również przypadek, którym łatwo posłużyć się do „udowodnienia” niewinności kardynała, stąd ten brak zainteresowania nim ze strony wielu mediów katolickich. Bo tak się składa, że w pierwszym przypadku, tzn. gdy kuria krakowska dowiedziała się o pierwszym oskarżeniu o nadużycia księdza, reakcja nie była już tak wzorcowa. – Problem w tym, że już w 1969 r. biskupi krakowscy – kard. Wojtyła, bp Pietraszko, bp Smoleński – wiedzieli o seksualnym wykorzystaniu chłopca przez Surgenta. Z całą pewnością powiadomili o tym fakcie jego ordynariusza, który udzielił mu pisemnej nagany. Ale oprócz tego w krakowskiej kurii została z nim przeprowadzona jakaś rozmowa. Nie zdecydowano się wówczas na zwolnienie duchownego z pracy w diecezji, ale uwierzono mu, że to jednorazowy incydent. Zaufano zapewnieniom o poprawie i zostawiono w pracy duszpasterskiej. I co najgorsze wysłano potem do pracy na placówkę jednoosobową, gdzie nikt nie miał nad nim żadnej kontroli – mówi mi Tomasz Krzyżak. I znowu – dla części mediów katolickich to „niewygodny” wątek, podczas gdy media niechętne Janowi Pawłowi chętnie pomijają inny wątek: ks. Surgent podlegał bezpośrednio biskupowi lubaczowskiemu, choć pracował w archidiecezji krakowskiej i to biskupi krakowscy, w tym Wojtyła, decydowali o miejscach jego pracy. Cieszę się, że akurat na łamach GN nie mamy problemu z tym, by spokojnie rozmawiać o jednym i drugim wątku. A także o tym, że – co również niuansuje temat – mówimy tu tylko przypadkach, które otarły się o państwowe organy ścigania. – Zaznaczmy – mówi w tym samym wywiadzie dla GN Tomasz Krzyżak – że ks. Loranc został ukarany przez władze świeckie. I wszystkie sprawy, które poznaliśmy, to takie, w których były śledztwa prokuratorskie, niektóre skończyły się wyrokami skazującymi, niektóre zostały umorzone. Natomiast otwarte pozostaje pytanie, ile było takich spraw, którymi władze państwowe w ogóle się nie zajmowały, a które zgłoszono tylko instytucjom kościelnym. Bez otwarcia kościelnych archiwów, w tym wypadku kurii krakowskiej, nie dowiemy się tego.

Inne teczki – inna prawda?

Wracam w tym momencie do pierwszej myśli: tylko prawda jest ciekawa, ale cała prawda, nie same fakty, które można wybierać dla udowodnienia swojej tezy. Zresztą, Tomasz Krzyżak przyznał mi w rozmowie, że jest świadomy tego, że jego odkrycia mogą być wykorzystywane tendencyjnie przez jedną i drugą stronę. – Jedna strona utwierdza się w przekonaniu, że Krzyżak chodzi na pasku episkopatu, choć ja jakoś specjalnie nie czuję, żebym tam miał wielu przyjaciół, natomiast druga strona nie rozumie, że jak wpadnie nam w ręce teczka, w której będą materiały pokazujące inne działania Wojtyły, że zawalił sprawę, to też tę historię opiszemy – mówił mi w tej samej rozmowie we fragmencie, który już nie zmieścił się w bieżącym wydaniu GN. I dodaje: – Dyskusja jest bardzo emocjonalna. Ale chcąc wyjaśnić wszystkie sprawy, uczciwie trzeba zostawić emocje z boku i analizować temat na chłodno.

Przywołuję tę rozmowę, bo ciągle jeszcze staram się wierzyć, że jest miejsce i popyt na dziennikarstwo jakościowe, na docieranie do prawdy, a nie tylko do wygodnych faktów. Niestety, wiele złego w tym temacie – roli Karola Wojtyły/Jana Pawła II w wyjaśnianiu nadużyć – zrobiły materiały prasowe i telewizyjne, które przygotowywano pod z góry założoną tezę. Nie da się tutaj nie wspomnieć o cyklu reportaży i książce Marcina Gutowskiego – przyznam, że dla mnie problemem nigdy nie były pytania, jakie autor stawia lub próbuje stawiać tym, którzy akurat nie chcą o tym rozmawiać. Nie, stawianie pytań, zwłaszcza tych narzucających się w sposób oczywisty, jak wiedza lub niewiedza świętego papieża o skali nadużyć w Kościele, o reakcję lub jej brak w konkretnych przypadkach – to nie grzech, to obowiązek. Przede wszystkim wobec ofiar. O wiele z tych spraw sam pytałem parę lat temu ks. Sławomira Odera, postulatora procesów beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego Jana Pawła II. I do dziś nie wszystkie odpowiedzi, moim zdaniem, załatwiają pojawiające się wątpliwości. Ale mój główny zarzut do Marcina Gutowskiego polega na tym, że brak odpowiedzi czy luki w danych, jakie zdobył (czy raczej na nowo przedstawił) zwłaszcza w jego reportażach, zdecydowanie wybrzmiewają na niekorzyść Jana Pawła. Zupełnie wbrew  podstawowej zasadzie procesowej, że wszelkie wątpliwości należy interpretować na korzyść oskarżanego.

To się nie sprzeda?

Ale, przyznajmy, w dotarciu do prawdy nie pomaga również ta strona, która próbuje bronić Jana Pawła przed samymi pytaniami, uznając je za oskarżenia. Tak, jak gdyby poznanie pełnej prawdy o drodze, jaką w tym temacie przeszedł Karol Wojtyła i Jan Paweł II, zapewne drodze pełnej również błędów i błędnych decyzji, zwłaszcza personalnych – jak gdyby to wszystko miało zaszkodzić świętości Jana Pawła. Oczywiście, to prawda, że zawziętość, z jaką niektórzy chcą obalić pomnik Jana Pawła II, boli, choć nie dziwi. Bo jest jasne, że każda rysa czy choćby wątpliwość jest dla wielu okazją do utwierdzania się we własnych uprzedzeniach. Ale też gorliwość, z jaką druga strona ustawia straże przy tym pomniku, by ściereczką natychmiast zatrzeć każdą rysę i ganić każdego nawet za cień wątpliwości – smuci, choć również nie dziwi. Czy między tymi dwiema skrajnościami jest dziś jeszcze miejsce na normalną rozmowę, uczciwe dziennikarstwo, rzetelne badanie historii i…zdrowy katolicki kult świętych zamiast kultu nieskazitelnych półbogów? Czy jest miejsce nie tylko na „ustalanie faktów”, ale na widzenie ich i rozumienie w całej ich złożoności, osadzonych w konkretnym czasie, okolicznościach, doświadczeniu danego człowieka? Czy to się w ogóle sprzeda? Ktoś to jeszcze kupi? Czy raczej rację miał Leibniz, gdy mówił, że „ten, kto szuka prawdy, nie powinien liczyć głosów”? Może i miał rację, może wołanie o prawdę – nie tylko o wygodne fakty – jest już najbardziej naiwną czynnością na tym podzielonym na plemiona świecie.