Niemy krzyk

Jacek Dziedzina

|

GN 48/2022

publikacja 01.12.2022 00:00

„Jeśli Bóg pozwoli, wykorzenimy ich wszystkich tak szybko, jak to możliwe” – grzmiał prezydent Turcji, gdy jego armia dokonywała nalotów na Kurdów w Iraku i Syrii. Czy Zachód przymknie oko na tureckie czystki etniczne?

Pogrzeb Kurdów zabitych w czasie bombardowania przez tureckie drony w północnej Syrii. Pogrzeb Kurdów zabitych w czasie bombardowania przez tureckie drony w północnej Syrii.
Delil SOULEIMAN /AFP/east news

To nie pierwszy raz, gdy Turcja próbuje rozprawić się z Kurdami w Iraku i Syrii. I nie pierwszy raz, gdy Zachód pozostawia ich samych sobie, choć jeszcze niedawno byli mu potrzebni do walki z Państwem Islamskim. Swoboda, z jaką Turcy dokonują bombardowań na kurdyjskie cele, pokazuje, w jak dwuznacznych moralnie sojuszach musimy uczestniczyć. Nie bójmy się postawić pytań, może naiwnych ze strategicznego punktu widzenia, ale koniecznych, jeśli chcemy wiedzieć, jaką cywilizację reprezentujemy: czy NATO rzeczywiście nie ma argumentów, by powstrzymać jednego ze swoich członków przed zbrodniami na Kurdach? Czy jesteśmy zmuszeni do milczenia ze względu na możliwy sprzeciw Turcji wobec rozszerzenia NATO? Ale zapytajmy też: czy Turcy mają powody, by tak radykalnie rozprawiać się z kurdyjskimi bojówkami? I czy sami Kurdowie są wyłącznie ofiarami, a nie również stroną współodpowiedzialną za eskalację konfliktu?

Logika bezpieczeństwa

Całkiem niedawno wyrażaliśmy rozczarowanie postawą Izraela wobec wojny w Ukrainie. Pytaliśmy, jak to możliwe, że państwo, które samo najlepiej wie, co znaczy żyć w ciągłym zagrożeniu, nie chce pomóc militarnie ofierze agresji rosyjskiej. Nie do końca uspokajało nas tłumaczenie, jakie na naszych łamach przedstawiał ambasador Izraela w Polsce Ja’akow Liwne. – Izrael musi też brać pod uwagę fakt, że rosyjskie siły powietrzne są rozmieszczone w Syrii, gdzie Iran próbuje rozbudować militarne możliwości, które zagrażają bezpieczeństwu Izraela w najpoważniejszym stopniu. Powstrzymanie Iranu przed otwarciem nowego frontu przy naszych granicach z Syrią jest bardzo ważnym zadaniem z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego. Aby to się udało, musimy kontynuować pewną koordynację działań z Rosją. Nasze wsparcie musi brać pod uwagę potrzeby bezpieczeństwa Izraela.

Oczywiście Ja’akow Liwne miał wiele racji. Izrael nie mógł nie brać pod uwagę reakcji Rosji na ewentualną pomoc udzieloną Ukrainie (dziś, gdy Iran dostarcza Rosji swoje drony, postawa Izraela ewoluuje w kierunku realnego wsparcia Ukrainy). Ale czy to tłumaczenie, przy wszystkich oczywistych różnicach, nie przypomina trochę naszego zachodniego usprawiedliwiania cichej akceptacji dla działań Turcji w stosunku do Kurdów? Nawet jeśli nie ma tu prostej analogii – bo Turcja nie napadła na żadne państwo, tak jak Rosja, a wśród atakowanych Kurdów jest również organizacja uznawana przez cały świat za terrorystyczną – to czy logika nie jest ta sama? Izrael musi brać pod uwagę reakcję Rosji, a Zachód musi liczyć się z interesami Turcji. Dziś jest już jasne, że państwa NATO, a więc również Polska, oraz kraje jedną nogą obecne w strukturach Sojuszu, czyli Szwecja i Finlandia, uległy żądaniom Ankary. Prezydent Erdoğan postawił jasny warunek obu kandydatom: rezygnacja ze wsparcia dla osób związanych z Partią Pracujących Kurdystanu (PKK) oraz z Powszechnymi Jednostkami Ochrony (YPG), czyli kurdyjską milicją działającą w płn.-wsch. Syrii. Turcja zażądała również wydania 33 osób oskarżanych przez nią o terroryzm, a PKK i YPG Ankara uznaje za organizacje terrorystyczne. Czy również milcząca zgoda na zmasowany atak na kurdyjskie cele w Iraku i Syrii będzie ceną, jaką musimy zapłacić za przychylność Turcji w sprawach ważnych dla naszego bezpieczeństwa?

Turcja „rozwiązuje problemy”

Tym razem Erdoğan zamierza posunąć się dalej niż dotąd – zapowiedział nie tylko kontynuację nalotów, ale również wysłanie czołgów i innych sił lądowych. Pretekstem do „ostatecznego rozprawienia się” z Kurdami ma być niedawny zamach w Stambule, w którym zginęło 6 osób, a 80 zostało rannych. Turcja oskarżyła o to właśnie PKK oraz YPG, choć tym razem żadna z kurdyjskich organizacji nie przyznała się do zamachu. – Turcja ma prawo rozwiązać swoje problemy w północnej Syrii i przeprowadzić tam ofensywę lądową przeciwko kurdyjskim bojownikom; jesteśmy zdeterminowani jak nigdy wcześniej, by zapewnić bezpieczeństwo naszej południowej granicy – zapowiedział w wystąpieniu w parlamencie turecki przywódca. Zaznaczył też, że nie jest to naruszanie suwerenności ani Iraku, ani Syrii. Przeciwnie, jego zdaniem tureckie „działania militarne” w sąsiednich państwach pomogą „zapewnić integralność terytorialną” Syrii oraz Irakowi. Erdoğan w ten sposób zagrał na emocjach, odwołując się do niepodległościowych dążeń Kurdów, rozsianych po czterech krajach – Turcji, Syrii, Iraku i Iranie. W przekazach propagandowych na korzyść Turcji działa fakt, że Partia Pracujących Kurdystanu jest uznawana za organizację terrorystyczną również przez Unię Europejską, Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię, Australię i Kanadę. Inny stosunek Zachód ma do kurdyjskich milicji YPG.Dla Turcji to również terroryści, szkoleni przez PKK, zaś dla Zachodu – niedawni sojusznicy w walce z Państwem Islamskim. Na niekorzyść tureckiej propagandy, przekonującej, że Kurdowie chcą rozsadzić cztery państwa, w tym samą Turcję, działa też inny fakt: nie wszyscy Kurdowie dążą do stworzenia własnego państwa, niektórym – jak części tych w Syrii – wystarczy szeroka autonomia. Nie wszyscy też podzielają radykalizm i cele PKK, trudno więc, by wszyscy płacili cenę za terrorystyczne w istocie działania ziomków. Dla Kurdów, również tych marzących o własnym państwie, to właściwie nieszczęście, że akurat Partia Pracujących Kurdystanu jest główną twarzą walki o niepodległość. To organizacja nasączona marksistowską ideologią walki z klasami posiadającymi, strzelająca nawet do swoich, jeśli ktoś wyłamuje się z obowiązującej ideologii.

Zdradzeni o świcie

Nieco inaczej sprawa wygląda z kurdyjskimi milicjami YPG, czyli Powszechnymi Jednostkami Ochrony. Zdaniem Turcji nie różnią się one wiele od PKK, a nawet są przez nią uznawane za jedną z jej gałęzi. Zachód jednak nie stawia znaku równości między nimi. Owszem, YPG na początku działalności były szkolone przez PKK, ale potem ich drogi się rozeszły. O ile Kurdowie z PKK toczą walkę z Turcją od czterech dekad – najpierw na terenie Turcji, później również z terytorium Syrii, gdzie zostali przyjęci przez Hafiza Al-Asada, ojca obecnego prezydenta Baszara – o tyle kurdyjskie milicje YPG, odkąd wypędziły Państwo Islamskie z Rożawy na północy Syrii, zatrzymały ataki terrorystyczne na Turcję, prowadzone wcześniej przez pokonanych dżihadystów. Dowództwo YPG zrobiło wiele, by nie kojarzyć się z PKK, a tym samym pozbawić Turcję pretekstu do atakowania ich baz i zajmowanych przez nich miejscowości. To jednak nie przekonało Erdoğana – siły tureckie, choć formalnie w 2014 roku dołączyły do zachodniej koalicji walczącej z ISIS, w rzeczywistości miały uderzyć właśnie w kurdyjskie siły… które akurat najskuteczniej walczyły z dżihadystami. Bo to właśnie YPG stanowiły i stanowią trzon Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), które były głównym sojusznikiem USA i krajów europejskich walczących w Syrii z Państwem Islamskim. Tymczasem za prezydentury Donalda Trumpa właśnie te siły zostały po raz pierwszy zdradzone przez USA i pozostawione na pastwę tureckiej armii po tym, gdy niespodziewanie lokator Białego Domu zarządził wycofanie swoich wojsk z terenów zajmowanych przez Kurdów. Był to czytelny sygnał dla Erdoğana, że może robić z Kurdami, co chce. W efekcie ponad 150 tys. osób tej narodowości musiało uciekać przed tureckimi bombami, setki zginęło. Czy tym razem dojdzie do ponownego exodusu, a ofiary będą liczone w tysiącach?

Naiwność czy sumienie?

Jeśli Zachód, tak jak dotąd, będzie dawał Turcji zielone światło (a mimo oficjalnych zaklęć i wezwań do „zaprzestania eskalacji” jest jasne, że takie ciche przyzwolenie będzie), Ankara prawdopodobnie zechce zrealizować w końcu swój główny cel, którym jest stworzenie 30-kilometrowego pasa wzdłuż granicy z Syrią, sięgającego aż po Irak, oraz wypędzenie stamtąd Kurdów i osiedlenie arabskich uchodźców, którzy ciągle przebywają na terytorium Turcji. Oczywiście w przekazie propagandowym władze w Ankarze mówią o stworzeniu pasa, który będzie chronił Turcję przed atakami terrorystycznymi organizowanymi przez PKK i YPG (choć ci drudzy raczej na pewno tych zamachów nie dokonują). Taki przekaz dobrze się w Turcji sprzedaje, bo znaczna część Turków ma w pamięci wiele ataków dokonywanych od czterech dekad przez PKK. A że w przyszłym roku kraj ten czekają wybory parlamentarne, a ponowne zwycięstwo AKP, partii prezydenta Erdoğana, po raz pierwszy od 20 lat nie jest pewne, granie kartą kurdyjską jest wyjątkowo korzystne dla tureckich elit rządzących. W praktyce jednak oznacza to, że Kurdom grożą kolejne, być może największe od dekad czystki etniczne; dokonywane przez państwo członkowskie NATO i za cichą zgodą pozostałych członków, w tym Polski, liczących na wsparcie Turcji w sprawach ważnych dla globalnego bezpieczeństwa. W ferworze mądrych analiz geopolitycznych pozwólmy sobie również na odrobinę naiwności (a może po prostu na głos sumienia) i zadajmy retoryczne pytanie: jak żyć w świecie, w którym nasze bezpieczeństwo (i tak bez żadnej gwarancji) zależy od tego, czy przymkniemy oko na zło, którego „musi” dopuścić się jeden z naszych sojuszników? •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.