Kultura znieczulenia

Franciszek Kucharczak

|

GN 02/2010

publikacja 14.01.2010 14:16

Myśl wyrachowana: Katolik musi być zapisany w niebie, a nie tylko w księdze chrztów

Kultura znieczulenia

W niedawnym felietonie pisałem, że „od osobistej religijności będzie zależało, o co człowiek będzie walczył, z kim i jakimi metodami”. Po tym tekście sporo osób zaprotestowało. Zaraz wytknęli mi katolików, na których ich własna religia nie ma żadnego wpływu. Bo kradną, kłamią, cudzołożą i w ogóle bimbają sobie z wiary. Zobaczcie, jak my ze słowem „religijność” automatycznie wiążemy brak religijności. Myślałem, że gdy piszę „wierzący”, to nie muszę tłumaczyć, że mam na myśli naprawdę wierzącego, a nie tak zwanego wierzącego. Gdy piszę o kimś, kto „kieruje się nauką Chrystusa”, to myślę o kimś, kto SIĘ tą nauką kieruje, a nie kieruje NIĄ. Ale chyba źle myślałem. Niedawno Halina Bortnowska z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka stwierdziła na łamach „Wyborczej”: „Ci, którzy tak łatwo chcieliby z Kościoła wykluczać inaczej myślących, posługują się raczej logiką partyjną, a nie zmysłem wiary”.

Autorka tych słów, deklarując katolicyzm, jednocześnie opowiada się za sztucznym zapłodnieniem.
Nie znam nikogo, kto „łatwo wyklucza” innych z Kościoła. Znam natomiast wiele osób, które same się wykluczają – na przykład popierając aborcję. Ten potworny grzech jest bowiem związany z automatyczną ekskomuniką – czyli z wykluczeniem ze wspólnoty Kościoła. A że ktoś ośmiela się o tym przypominać? To wcale nie znaczy, że wyklucza. On po prostu informuje, że wykluczenie, niestety, nastąpiło. A informować o tym należy i to jak najczęściej, bo ekskomunika nie jest po to, żeby człowiek był wykluczony, tylko żeby zdał sobie sprawę, że musi do Kościoła powrócić. To bez znaczenia, że aborter (nawet jeśli dokonuje „zabiegów” zgodnie z państwowym prawem) chodzi do kościoła. On musi wiedzieć, że jest „mężem krwawym”, który biegnie szeroką drogą do piekła. To nie ma znaczenia, że kobiety, które aborcji dokonały, i ci, którzy się do tego przyczynili (politycy też!) chodzą do kościoła. Oni muszą zdać sobie sprawę, że choćby byli w kościele, to nie ma ich w Kościele. Muszą to wiedzieć nie po to, żeby im było przykro, tylko żeby nie było im przykro na wieczność.

Ale nie wolno im tego mówić, bo żyjemy w kulturze zagłaskiwania. Musi być bezboleśnie. Nie może boleć ani życie, ani śmierć. A nade wszystko nie może boleć sumienie. Dlatego całe sztaby „autorytetów” pracują nad takim przerobieniem nauki Chrystusa, żeby wyszło, że On też był „inaczej myślący”. I żeby wszelkie „inaczej” stało się przedmiotem kultu. Katolik może dziś być buddystą, ateistą, masonem, komunistą. Może nosić amulety, wierzyć w horoskopy, chodzić w homoparadach, popierać eutanazję i produkcję ludzi w szkle. Ale wara powiedzieć, że to nie katolik. Niedługo prawo nazywania się katolikiem zostanie wciągnięte na listę praw człowieka. A propos. Kiedyś Helsińska Fundacja Praw Człowieka walczyła o prawa człowieka, a teraz za prawo człowieka uważa dostęp do aborcji. I spróbujcie tym ludziom powiedzieć, że nie są obrońcami praw człowieka. No właśnie – trzeba im to powiedzieć.

- - - - - - - -

 

 

Zaraza w Portugalii
Zdominowany przez socjalistów portugalski parlament zalegalizował „małżeństwa” homoseksualne. Jeśli prezydent podpisze ustawę, nowe prawo wejdzie w życie. Prawicy nie udało się doprowadzić do referendum w tej sprawie. To zrozumiałe. Lewica nie mogła do tego dopuścić, bo gdziekolwiek takie referendum się przeprowadza, tam takie rzeczy przepadają. Rozwój choroby przebiega w Portugalii zgodnie z typowym scenariuszem: na razie takie „małżeństwa” nie będą miały prawa do adopcji dzieci. No to mogą już szykować beciki. Za dwa lata będą jak znalazł.

Zaraza w Polsce
W Polsce na powyższy temat na razie toczy się „dyskusja”. Choć jeszcze niedawno homolobbyści zarzekali się, że u nas nie chodzi o małżeństwa, tylko o związki partnerskie, zaczyna się już mówić o matrymonialnej dyskryminacji homoseksualistów. Mówi się też – a jakże – o adopcji, o której w ogóle mowy miało nie być. Przed tygodniem Dominika Wielowiejska z „Gazety Wyborczej” przyznała, że nic nie zastąpi wychowania dziecka przez ojca i matkę. Napisała to po to, żeby zadać potem pytanie: „Czy dla dziecka lepiej jest być w domu dziecka, czy też mieć homorodziców?”. Fałszywy dylemat ma zrodzić fałszywy wniosek. Dla pewności autorka sama go wysnuwa: „Jestem przekonana, że to drugie”.

SuperMEN
Posłowie zapytali przedstawiciela MEN, ilu rodziców złożyło pisemną rezygnację z uczestnictwa w lekcjach wychowania do życia w rodzinie. Okazało się, że nie ma takich danych. Jak podaje „Nasz Dziennik”, posłowie usłyszeli w zamian: „A co to za zbuntowani rodzice, którzy nie chcą, żeby ich dzieci uczęszczały na takie zajęcia?”. Podobno szkoła ma pomagać rodzicom w wychowaniu, a zaczyna szkodzić. Kto tu jest buntownikiem?

 

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.