NATO 2 cm od wojny

Jacek Dziedzina

|

GN 47/2022

publikacja 24.11.2022 00:00

Nieszczęśliwy incydent w Przewodowie był być może ostatnim testem dla Polski i NATO: jak nie pomylić ostrożności z niezdecydowaniem i jak zatrzymać Rosję, nie wywołując III wojny światowej.

Polscy żołnierze podczas manewrów NATO. Polscy żołnierze podczas manewrów NATO.
Kay Nietfeld /dpa/pap

Dwóch polskich obywateli zginęło na terytorium Polski na skutek rosyjskiej agresji na Ukrainę. To zdanie jest równocześnie lapidarnym opisem faktów, zbiorem paradoksów i niewypowiedzianych wprost, ale narzucających się pytań o konsekwencje.

Opisem faktów – bo nie ma wątpliwości, że dwóch Polaków poniosło śmierć na skutek rosyjskiego ostrzału Ukrainy, niezależnie od tego, czy rakieta, która spadła w Przewodowie, była pociskiem wystrzelonym przez Rosjan (jak utrzymywała długo strona ukraińska), czy też – co najbardziej prawdopodobne – pociskiem wystrzelonym przez ukraińską obronę powietrzną (jak utrzymują strony polska, amerykańska i oficjalnie całe NATO).

Zbiorem paradoksów – bo nie jest codziennością, że rakiety, czy to agresora, czy broniącej się ofiary, spadają na terytorium państwa formalnie ­nieobjętego działaniami wojennymi.

Zbiorem pytań o konsekwencje – bo „incydent” otworzył tak wiele możliwości rozwoju sytuacji, że tylko mądre połączenie ostrożności ze zdecydowaniem może uratować i Polskę, i resztę świata przed eskalacją konfliktu. Łatwo było ulec atmosferze grozy i ogłosić, że staliśmy się celem rosyjskiego ataku. Łatwo było również, siedząc w wygodnym fotelu, oskarżać Ukrainę o sprowadzenie nieszczęścia na Polskę, zapominając, że nasz sąsiad już nie tylko prowadzi ciągłą rozpaczliwą walkę z agresorem na froncie, ale i próbuje bronić się przed jawnie terrorystycznymi działaniami zbrodniarzy z Moskwy.

Problem w tym, że nie unikniemy podobnych „incydentów” jak ten w Przewodowie, jeśli NATO nie zdecyduje się na krok, którego dotąd chciało uniknąć: wprowadzenie strefy zakazu lotów, jeśli nie nad całą Ukrainą, to co najmniej w pasie przygranicznym na terytorium Ukrainy, Polski i Słowacji. Na argument, że to będzie oznaczało wejście w otwarty konflikt z siłami rosyjskimi, można odpowiedzieć: incydent w Przewodowie pokazał, że właśnie brak strefy zakazu lotów naraża nas na podobne niekontrolowane zdarzenia, które mogą wywołać otwarty konflikt światowy.

Nie nasza wojna?

Nie ma wątpliwości, że taka decyzja jest kontrowersyjna i, owszem, bardzo trudna, wyłącznie z politycznego punktu widzenia. I w istocie byłaby to decyzja głównie polityczna. Z perspektywy wojskowej tylko strefa zakazu lotów może, po pierwsze, zatrzymać terrorystyczny ostrzał Ukrainy, po drugie – oddalić od naszej granicy niebezpieczeństwo powtórzenia scenariusza, który miał miejsce tydzień temu w powiecie hrubieszowskim. Oczywiście jest jasne, że strefa zakazu lotów oznacza ryzyko wejścia w bezpośredni konflikt z Rosją: przecież ustanawiając taką strefę, NATO musiałoby ten zakaz egzekwować, a niemal pewny brak podporządkowania się Rosji zakazowi oznaczałby w praktyce, że siły natowskie musiałyby zestrzelić rosyjskie bombowce, drony lub rakiety wystrzelone z terytorium Rosji. Przeciwnicy takiego zaangażowania Sojuszu powtarzają, że na takie ryzyko nie może on sobie pozwolić, a poza tym nie jest stroną konfliktu, bo zaatakowane państwo nie jest jego członkiem, więc „nie może” angażować się w konflikt, który nie dotyczy jego terytorium.

Na pierwszy argument można odpowiedzieć jak wyżej, że ryzyko starcia NATO–Rosja jest również wtedy, gdy spada „niezidentyfikowany” pocisk na przykład w Przewodowie. Było ryzyko eskalacji? Jak najbardziej. Na drugi argument zaś, że to „nie jest wojna NATO”, można odpowiedzieć, że przecież od lutego to właśnie pomoc wojskowa Sojuszu, zwłaszcza dwóch jego członków, USA i Wielkiej Brytanii, ale też Polski, Czech i innych krajów, pozwala Ukraińcom stawiać dzielnie opór najeźdźcy. Możemy używać różnych wygibasów językowych, dyplomatycznych i wojskowych, ale nie ma wątpliwości, że jesteśmy tej wojny uczestnikami; nawet jeśli na razie to Ukraina prowadzi ją swoimi rękami, to jednak prowadzi ją naszą bronią i z naszym wsparciem.

Z Serbią się udało

Jest jeszcze jeden argument, który obala tezę o rzekomej niemożności NATO co do oficjalnego wejścia na Ukrainę i wprowadzenia strefy zakazu lotów. To zarówno wcześniejsza praktyka, jak i zmodyfikowana przed laty doktryna Sojuszu Północnoatlantyckiego. Nie jest więc prawdą, że NATO nie angażowało się nigdy w konflikty, w których stroną nie byli jego członkowie. Mamy w pamięci mocne zaangażowanie w rozwiązanie wojny na Bałkanach w latach 90. XX wieku. I choć początkowo były to działania wspierające misję ONZ, z czasem doszło do realnego użycia siły na terenie byłej Jugosławii. I wtedy też podnoszono głosy, że to wywoła reakcję Moskwy (bo ta wspierała atakowaną przez NATO Serbię) i może oznaczać globalny konflikt nuklearny. Ponadto w 1991 roku Pakt poszerzył swoją doktrynę, która już nie ogranicza się tylko do obrony swoich członków, ale również pozwala brać udział w misjach pokojowych.

Przykładem jest akcja Maritime Monitor w 1992 roku, której zadaniem było wymuszenie przestrzegania embarga na dostawy broni na terytorium byłej Jugosławii, nałożonego przez Radę Bezpieczeństwa. Później była operacja Sharp Guard – brały w niej udział okręty wojenne i samoloty myśliwskie. W 1992 roku NATO pilnowało, czy strefy objęte zakazem lotów dla samolotów wojskowych (wtedy się dało) nie są naruszane nad Bośnią i Hercegowiną. Mandat udzielony przez Radę Bezpieczeństwa ONZ zezwalał również na użycie siły w razie naruszenia zakazu. Później mieliśmy natowskie siły IFOR, które zostały uprawnione do jeszcze bardziej stanowczych reakcji siłowych. Najbardziej jednak w pamięć zapadła operacja Allied Force w 1999 roku, która miała zmusić Serbów – po wyczerpaniu środków dyplomatycznych – do zatrzymania czystek etnicznych w Kosowie. I dopiero użycie siły przez NATO zatrzymało tę rzeź. Zostało to później nazwane pierwszą w historii „wojną w obronie praw człowieka”, polegającą na bezpośrednim i dotkliwym uderzeniu w głównego sprawcę zawieruchy wojennej.

Niemcy dobrze mówią

Sytuacja z Ukrainą jest oczywiście nieporównywalna – wtedy NATO uderzyło w, owszem, popieraną przez Rosję, ale jednak Serbię, nie weszło więc w bezpośrednie starcie z Moskwą. Tyle tylko, że jeśli celem Zachodu jest naprawdę uniknięcie bezpośredniego starcia z siłami rosyjskimi, to wypadek w Przewodowie pokazał dobitnie, iż właśnie brak strefy zakazu lotów, co najmniej w pasie przygranicznym, stwarza takie ryzyko jeszcze bardziej. Bo jeśli następnym razem reakcja Polski czy całego NATO na „zabłąkaną rakietę” będzie mniej ostrożna niż w ubiegłym tygodniu, to co to będzie oznaczało dla całej Europy?

W tej chwili brak strefy zakazu lotów nad Ukrainą, który to zakaz mogłoby egzekwować NATO, jest wyłącznie decyzją polityczną. Z wojskowego punktu widzenia wydaje się, że nie ma już innej opcji, by uniknąć gorszego scenariusza. Zresztą również na poziomie politycznym ta powściągliwość może zostać odebrana przez Moskwę jako kolejny akt słabości, a nie ostrożności. Rzadko opinie, jakie wychodzą z Niemiec, są racjonalne z punktu widzenia bezpieczeństwa, ale z tym większym uznaniem warto odnotować wyjątkowo trzeźwe oceny, jakie ukazały się w niemieckiej prasie po incydencie w Przewodowie. Najtrafniej złożoność sytuacji, w jakiej znalazł się Zachód, oddał chyba „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, pisząc: „NATO musi szczególnie uważać, by Kreml nie pomylił jego rozwagi z brakiem zdecydowania”.

Last minute

Nie ma wątpliwości, że Moskwa bardzo uważnie studiuje reakcję NATO na incydent w Przewodowie. Studiuje również reakcje Polaków i polskich mediów – czy nie dały się wciągnąć w groźną gadaninę o „winie Ukrainy” w sytuacji, gdy pocisk okazał się elementem ukraińskiej obrony przed ostrzałem terrorystycznym. Trzeba też jasno powiedzieć, że nie w każdym przypadku będzie czas na długie analizy, kto właściwie pocisk wystrzelił, jak zareagować itd. Trzeba będzie podjąć działanie od razu. Aby tego uniknąć, konieczne chyba jest wprowadzenie właśnie strefy zakazu lotów. Nie można bowiem pomylić koniecznej rozwagi z brakiem zdecydowania. Łatwo ulec w tym momencie samozadowoleniu z powodu pochwał, jakie pod adresem Polski płyną z całego świata – że zachowaliśmy zimną krew – i przyjąć postawę, że tak reagować będziemy zawsze. Niestety, jawna agresja, nawet jeśli ubrana w płaszczyk prowokacji, może zmusić nas i – chcemy wierzyć – całe NATO do zdecydowanej reakcji. To oczywiste, że wszyscy chcemy tego uniknąć, tak samo jak chcemy, by Ukraina skutecznie odparła agresora. Tylko coraz bardziej jasne staje się to, że nie uda się uniknąć starcia z Rosją, jeśli poprzestaniemy na mierzeniu tej wojny niemalże z centymetrem w rękach: czy wojska rosyjskie „już” przekroczyły czerwoną linię i naruszyły natowską granicę, czy „jeszcze” możemy spać spokojnie, bo rakiety uderzają ciągle 2 cm od granicy z państwem NATO. „Stuttgarter Zeitung” trafnie napisał, że „uderzenie rakietowe w Przewodowie można potraktować jako test przed prawdziwą próbą”. Może warto zrobić wszystko, by skończyło się jednak na tym ostatnim teście, bez przechodzenia do etapu „prawdziwej próby”. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.