Profesorem ci przygrzmocę

Franciszek Kucharczak

|

GN 27/2006

publikacja 29.06.2006 10:11

Myśl wyrachowana: Ludzie wygadują głupoty niezależnie od wykształcenia, ale wykształceni robią to ładniej

Profesorem ci przygrzmocę

Jeden z Czytelników zwrócił mi niedawno uwagę, że w „Gościu” nie zamieszczamy tytułów naukowych przed nazwiskami autorów tekstów. Jego zdaniem to błąd, bo mamy bardzo wykształconych publicystów, a ludzie myślą sobie, że u nas „tylko jakieś chłystki piszą”.

Rzeczywiście, wciąż żywy jest w Polsce mit, że kto poda parę literek przed nazwiskiem, to zaraz będzie mądrzejszy i ludzie padną przed nim plackiem. Gorzej, że wierzą w to nieraz sami posiadacze owych literek. Pewnie dlatego tak skwapliwie podpisują się pod popularnymi w ostatnich czasach „apelami profesorów”, „listami naukowców”, „odezwami środowisk naukowych”. Apele takie są nieraz całkowicie ze sobą sprzeczne, a przejmują się nimi tylko ich autorzy i ci, którzy i tak mieli podobne zdanie.

Każdy teraz ma swojego profesora i na każdy apel znajdzie się antyapel. Jest z czego wybierać, bo wśród profesorów jest taki sam rozrzut poglądów, jak i wśród ludzi beztytułowych. Pełna oferta. Profesorami są i Jerzy Robert Nowak, znany z Radia Maryja, i Joanna Senyszyn, znana z SLD. Tytułem naukowym szczycą się zarówno Longin Pastusiak, jak i Leszek Kołakowski. Dzięki temu każdy może sobie wybrać dowolnego profesora, który potwierdzi dowolnie wybraną tezę. To dużo prostsze niż poszukiwanie rzeczowych argumentów.

Pamiętają państwo awanturę o pochówek Czesława Miłosza na krakowskiej Skałce? Twórczość wielkiego poety znana była stosunkowo niewielu ludziom, ale zdanie na jej temat mieli wszyscy. No bo po co czytać jakieś wiersze, skoro prościej było mieć swojego profesora. Jedni profesorowie służyli do tłuczenia w pamięć zmarłego jak cepem, inni do odpierania tych ciosów. Wystarczyło powiedzieć: „Miłosz nienawidził Polaków, proszę sobie poczytać wypowiedź profesora Iksińskiego”, i po dyskusji.

Nie ma takiej sprawy, której nie reprezentowałby jakiś utytułowany autorytet. Jest to tym łatwiejsze, że profesor nie musi być specjalistą z dziedziny, w której służy za argument. Ekonomistów można wykorzystać do wypowiadania się o sztuce, politologów o astronomii, a filozofów o gastronomii. Profesor to profesor, a w ogniu dyskusji nikt nie zapyta, czym on się zajmuje. Niedługo, zamiast straszenia pistoletem, będzie można powiedzieć: „Mam profesora i nie zawaham się go użyć”.

To dobrze, że ceni się i szanuje ludzi nauki. Oni zazwyczaj popychają jakoś ten świat do przodu. Mimo wszystko jednak posiadanie tytułu nie oznacza posiadania mądrości. O tym decyduje nie wiedza, tylko sposób życia. Czyż pani profesor Senyszyn, wymachująca pejczykiem z sex-shopu i naśladująca głosy ludzi (na przykład Jana Pawła II) nie jest tego miażdżącym dowodem?

Literki przed nazwiskiem mają sens w publikacjach naukowych, ale niekoniecznie prasowych. Na nagrobku też niekoniecznie. Lepiej, żeby ludzi broniły ich dzieła, a nie tytuły. Jeśli coś jest dobre, to nie dlatego, że ktoś ma na to papiery.

Bo wygląda to tak, że Pan Bóg ma większe upodobanie w prostej kobiecie ściskającej różaniec niż w naukowcu ściskającym kochankę.

Stwórcza moc debaty
Polscy deputowani, którzy głosowali za krzywdzącą nasz kraj rezolucją w Europarlamencie (że niby jesteśmy ksenofobami, rasistami i homofobami), działali „w zgodzie z własnym sumieniem i poczuciem sprawiedliwości”. To pewne, bo sami tak stanowczo orzekli. Zaprotestowali przeciw „rozpętanej w Polsce nagonce” i „upadkowi rzetelnego dziennikarstwa”. Wśród obrażonych europosłów są porażające autorytety: Marek Siwiec, Andrzej Szejna, Bogusław Liberadzki, Lidia Geringer de Oedenberg, Dariusz Rosati, Genowefa Grabowska, Józef Pinior, Adam Gierek i Wiesław Kuc. Ci państwo napisali też, że stawiane im zarzuty świadczą o bardzo niskim poziomie debaty publicznej w naszym kraju. Pewnie, pewnie. To nie to, co debata na poziomie europejskim. Tam już debatuje się nad potępieniem pedofobii, a w kolejce czeka zoofobia.

A zabiję sobie dziecko
Amerykańska proaborcyjna organizacja Planned Parenthood sfinansowała ankietę wśród kobiet z USA, które poddały się aborcji. Kobiety wymieniały powody swojego czynu. Dominowały odpowiedzi: „czas był nieodpowiedni” (25 proc.), „teraz nie stać mnie na dziecko” (23 proc.) i „urodziłam już tyle dzieci, ile chciałam” (19 proc.). Przyczyny w dalszej kolejności zasadniczo nie odbiegały wagą od poprzednich: „nie chcę być samotną matką”, „nie czuję się wystarczająco dojrzała” itp. Jak widać, każdy powód jest dobry nie tylko, żeby wypić.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.