Zakochać się na mecz i życie

Piotr Sacha

|

GN 46/2022

publikacja 17.11.2022 00:00

Futbol cieszy. Z tego się nie wyrasta. Szukamy tropów popularności piłki kopanej.

Zakochać się na mecz i życie istockphoto

Jeśli wierzyć rachunkom FIFA, na świecie jest 275 mln piłkarzy. Dla jasności, mowa tu o zawodnikach zrzeszonych w klubach. Krótko mówiąc, człowiek ma słabość do piłki kopanej, co pokazuje każdy kolejny mundial. Transmisje dostarczają 90-minutowych dawek tego, czego kibicowi potrzeba – zabawy, relaksu, przynależności do wspólnoty i wiary w nią, poczucia dumy narodowej, kojenia nerwów, a nawet traum. Gra w piłkę cieszy ucznia i emeryta, profesora za biurkiem i stolarza, który to biurko wykonał, tych z lewa i tych z prawa, mieszkańców małej wioski i największej metropolii. W czym tkwi sekret popularności gry, z której się nie wyrasta? Oto kilka tropów.

Trop 1: Kopać każdy może…

…trochę lepiej lub trochę gorzej. A mówiąc poważnie, ze świecą szukać bardziej egalitarnego sportu niż piłka nożna. Właściwie nie ma barier w postaci drogiego sprzętu lub specyficznego miejsca do gry. Nie wymaga się od zawodników specjalnej budowy ciała. Pochodzenie społeczne ani cechy osobowości również nie przekreślają szans na karierę.

Współczesna piłka to wynalazek angielski, co prawda wymyślony w elitarnych szkołach, ale w krótkim czasie zaadaptowany wśród młodych robotników. Następnie – po tym, jak w 1863 r. ujednolicono zasady gry – ten genialny wynalazek trafił na eksport, by w niedługim czasie rozprzestrzenić się niemal na całym świecie.

Z biegiem kolejnych dekad zmieniały się przepisy gry i organizacja rozgrywek piłkarskich. Do amatorskiego sportu wkroczyły olbrzymie pieniądze, związane z rynkami mediów i reklamy. Na stadiony wkroczyły nowe technologie, jak VAR czy goal-line. W Katarze w ocenie pozycji spalonego sędziom pomoże specjalny system kamer i czujników.

30 listopada mija 150 lat od pierwszego oficjalnego meczu o randze międzypaństwowej (Anglia–Szkocja, wynik 0:0). To było osobliwe widowisko. Zawodnicy w czapkach, taśmy zamiast poprzeczek, boisko bez linii bocznych i końcowych. Słowem: chaos. „Piłka jest okrągła, a bramki są dwie” – słynne zdanie Kazimierza Górskiego trafnie opisuje podwaliny futbolu w każdej epoce. Ukryta w nim mądrość przypomina, że futbolu nie ratuje jego profesjonalizacja. Futbol ratuje się sam.

Trop 2: Sposób na samotność

Publicysta sportowy Jonathan Wilson przywołał w brytyjskiej prasie scenę z filmu „Cienista dolina”. Clive Staples Lewis, w którego rolę wcielił się Anthony Hopkins, stwierdza: „Czytamy, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami”. Wilson proponuje, by słowo „czytamy” zastąpić słowem „kibicujemy”. W jego ocenie sport – a może zwłaszcza piłka nożna, której ten sam dziennikarz poświęcił kilka książek – wyrywa z poczucia samotności. Mecze oglądane na żywo to jedno. Z czasem powstaje również wspólnota wspomnień.

Brytyjski kompozytor Edward Elgar przemierzał na rowerze 60 kilometrów, by zobaczyć drużynę Wolverhampton Wanderers, obecnie występującą w rozgrywkach angielskiej Premier League. Będąc pod wrażeniem pewnego występu w 1898 r., napisał hymn na cześć najlepszego napastnika „Wędrowców”. Ale najsłynniejszym hymnem piłkarskim jest z pewnością „You’ll Never Walk Alone” („Nigdy nie będziesz szedł sam”), śpiewany w Liverpoolu i jeszcze w paru innych miastach. Piosenka pochodzi z musicalu wystawionego na Broadwayu tuż przed zakończeniem II wojny światowej. W latach 60. ubiegłego wieku spopularyzował ją zespół z Liverpoolu Gerry and the Pacemakers. Kibice szybko podchwycili muzyczny temat. Związki kultury i futbolu splatają się na setki sposobów. To też jeden z tropów popularności piłki.

Trop 3: Wielkie narracje

„Są ludzie‚ którzy uważają‚ że futbol to sprawa życia i śmierci. Jestem takim podejściem rozczarowany. Zapewniam was, że to coś znacznie poważniejszego” – powiedział kiedyś Bill Shankly. Bon mot legendarnego trenera wpisuje się w przypisany piłce ton wielkich narracji.

Co pewien czas usłyszymy o pojedynku Dawida z Goliatem, co w piłkarskiej rzeczywistości oznacza mecz silnej drużyny ze znacznie niżej notowaną. Z kolei gdy do składu powraca „syn marnotrawny”, można spodziewać się występu zawodnika o niepokornym charakterze. A jeśli w lidze spotykają się kluby z Manchesteru i Liverpoolu, wiadomo, że rozpoczyna się „bitwa o Anglię”. Zresztą nie ma weekendu bez boiskowych „wojen” czy „pogromów” (wciąż mówimy o sporcie), a co pewien czas „upada twierdza” (czytaj: gospodarz spotkania po serii zwycięstw przegrywa na swoim terenie). Mecze mają też wielkich bohaterów, którzy tworzą legendy. Przypomnijmy, że w 1973 r. polski bramkarz „zatrzymał Anglię”, rok później ulegliśmy co prawda w „meczu na wodzie”, za to w 2014 r., jak trąbiły nagłówki po spotkaniu z Niemcami, „rzuciliśmy mistrzów świata na kolana”. Bo przeciwnika się nie pokonuje, lecz „rozbija”, a w dodatku dzieje się to „pod wodzą” trenera.

Z pola bitwy można szybko przeskoczyć na plan filmowy. Zmienia się narracja. Oglądamy na boisku „thriller”, „dreszczowiec”, „komedię pomyłek” lub po prostu „dramat”. Kibice, podobnie jak piłkarze, chłoną język pełen metafor i alegorii, by z czasem opowiadać o sporcie jak o czymś znacznie poważniejszym.

Sięgnijmy do bardziej odległej historii, gdzie reprezentowanie kraju w piłce było „niejako orderem nadanym żołnierzowi, czy też wyznaczeniem rycerza do czołowej chorągwi”. To słowa Henryka Reymana, który w przedwojennym wydaniu tygodnika „Stadjon” (pisownia oryginalna) wspominał piłkarski etos czasów pierwszej wojny. Superstrzelec Wisły wystosował apel do reprezentantów Polski, jakże i dziś aktualny: „Niech tytuł reprezentanta Polski, niech możność noszenia Orła Białego na swej piersi, na naszych i obcych boiskach nie będzie czymś błahym dla tego, który dostępuje zaszczytu bronienia barw ojczystych”.

Trop 4: Boisko jak lusterko

Bill Shankly mawiał również, że „futbol jest prostą grą‚ pogmatwaną przez ludzi‚ którzy zawsze wiedzą lepiej”. Bo w meczu jak w lustrze odbijają się ludzkie tęsknoty: za uznaniem społecznym lub choć byciem zauważonym, za sprawiedliwością, za przyjaźnią, za utraconym dzieciństwem. Czy obserwując piłkarzy w akcji, można dostrzec w nich siebie?

Gdy zapytałem prof. Jana Miodka o pierwsze doświadczenie związane z mundialem, zacytował z pamięci skład węgierskiej „złotej jedenastki” z 1954 roku. Wspominał też – pamiętając siebie jako ośmiolatka – finał przegrany przez Węgrów. – Rozryczałem się. I tak płakałem do północy. Ojciec nie wiedział, jak mnie pocieszyć. Żaden kolejny mundial nie wywołał we mnie tyle emocji – zapewnia prof. Miodek.

Z kolei ks. prof. Jerzy Szymik wraca myślami do mistrzostw w 1966 roku. – Było upalne lato, trwały żniwa. Ja, 13-letni kibic Benfiki Lizbona, doczekałem się wspaniałych występów Portugalczyków – opowiada. – Potem już żadne mistrzostwa świata nie smakowały jak tamte, kiedy wpatrzony w czarno-biały telewizor u sąsiadów, Glenców i Siedlaczków, w domu z potężnymi kasztanami przed gankiem skakałem w górę wraz z José Torresem, rządziłem środkiem pola jak Mario Coluna, podkręcałem piłkę jak José Augusto, rzucałem się w bramce jak Carvalho i Pereira…

„Co jest w tej piłce, że siedzi w nas do końca życia i nawet kiedy już dawno przestaliśmy ruszać nogami, fascynuje”? – zastanawiał się Gustaw Holoubek, cytowany w książce Zofii Turowskiej. Odpowiedź, jakiej udzielił aktor, niech posłuży nam za ostatni trop: „Niepowodzenia trzeba znosić przez całe życie, a futbol uczy, jak znosić je z godnością”.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.