Na łeb, na szyję

Marcin Jakimowicz

|

GN 49/2008

publikacja 05.12.2008 10:02

Adwent 2008 - II Niedziela Adwentu. O upadkach, wypadkach i płaczącym czterdziestym rozbójniku z o. Stanisławem Jaroszem rozmawia Marcin Jakimowicz

Na łeb, na szyję fot. Roman Koszowski

Marcin Jakimowicz: Pierwsze przymierze: Abraham pada na ziemię, otacza go noc, czuje, że umiera. Drugie przymierze: zmaltretowany Jezus trzykrotnie pada pod krzyżem. Czy Bóg nie może wybierać bardziej sielankowych scenariuszy?

O. Stanisław Jarosz: – Widocznie nie… Moje życiowe upadki były konieczne. Inaczej Pan Bóg by mnie nie złamał. Kiedyś jechałem w Warszawie autobusem. Ktoś zapytał: Stanisław, a jaki jest twój krzyż? Uśmiechnąłem się od ucha do ucha: Nie mam krzyża. Jestem zdrowy, zadowolony z siebie, wszystko mi się układa. Wtedy ta osoba zdziwiła się: To w czym jesteś podobny do Jezusa? Zamurowało mnie. Słyszałem mnóstwo razy, że Bóg jest miłością, ale nie brałem tego do siebie. Tak, kocha! Wszystkich dokoła, ale nie mnie! Ja na tę miłość nie zasługuję. Dziś największą prawdą mojego życia jest to, że Bóg kocha grzesznika. Umarł za żabę, jaką jestem. Zmartwychwstał, by mnie usprawiedliwić. Gdy zetknąłem się z Odnową w Duchu Świętym, „Jezus cię kocha” było jak dzień dobry… Mnie skręcało. Nie mogłem tego słuchać. Aż w końcu dotarło do mnie, że Bóg naprawdę mnie kocha. Nie dlatego, że jestem w stanie wypełnić przykazania (bo nie jestem w stanie). Bóg mnie kocha, po prostu. Da mi Ducha takiej mocy, że nie będę musiał grzeszyć. Nie będę zabijał, nie będę kradł, nie będę cudzołożył. Będę szczęśliwy nawet w płaczu. Na pogrzebie bliskich mi osób bardzo bolało mnie serce, ściskało mi gardło, ale czułem wielki pokój.

Nawrócenie Pawła nie było sielanką. Padł na ziemię, stracił wzrok. Leżał rozłożony na łopatki.
– Myślę, że jego nawrócenie zaczęło się już w chwili męczeństwa św. Szczepana. Stał, przyglądał się, a Szczepan modlił się za tych, którzy go kamienowali. Jeśli ktoś modli się za zabójców, to nie wierzę, by Bóg takiej modlitwy nie wysłuchał! Szczepan wołał: widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego stojącego po prawicy Ojca. Ktoś zwrócił mi uwagę, że postawa stojąca jest dla żydów postawą modlitwy. Jezus stał, wstawiał się za Szczepanem i jego zabójcami. Ze śmierci męczennika czynił świętą liturgię. Myślę, że to właśnie spowodowało nawrócenie Pawła. To było ziarenko, z którego wyrosło drzewo.

Paweł pod Damaszkiem stracił wszystko. „Piękna katastrofa”. Łatwo powiedzieć…
– Stracił naprawdę wszystko. Stracił „swoich”, dom, przyjaciół. Stał się wyklęty przez tych, których kochał. Synagoga wykluczała tych, którzy odchodzili; to wedle Prawa Mojżeszowego ogromny grzech. Podobnie jak w chrześcijaństwie apostazja. Paweł znalazł się w pułapce. Wszystkie możliwości zablokowane. Powrotu nie ma: most wysadzony. Co miał powiedzieć? Że mu się przewidziało? Gdzie iść? Co zrobić? Pozostawało siedzieć w milczeniu.

Siedzisz i nic nie mówisz. Brak ci słów. Pozostaje tylko spuścić głowę. Dobrze, jeżeli w tym wszystkim masz słowo o miłości Boga, która otwiera groby.
– Gdy zginął mój współbrat, kleryk (byłem wówczas wychowawcą kleryków), jeden z biskupów powiedział: – Nie stawiaj pytań: „Dlaczego?”. Nie jesteś Panem Bogiem. Bardzo mi to pomogło. Coraz rzadziej stawiałem sobie pytanie: Dlaczego właśnie ja miałem tak pokręconą drogę ? Odpowiadało mi Słowo Boże: Stało się to dla mojego pouczenia. Przy moim charakterku i grzechach musiałem przeżyć takie trzęsienie ziemi. Długo ćwiczyłem się w roli Indianina. Kamienna twarz, twardziel. Ktoś kiedyś powiedział mi: Stanisław, jak będziesz tak stawał z kamienną twarzą, to ktoś, kto będzie chciał cię uderzyć, a zobaczy, że to nie robi na tobie wrażenia, to po pierwsze będzie brał coraz większy kaliber i głębiej wchodził w swój grzech, a po drugie będzie coraz bardziej cię nienawidził. A ty przez to, że będziesz taki opancerzony, nie dasz mu szansy na nawrócenie. Bo gdyby ta osoba zobaczyła, jaką dziurę w sercu ci wyrywa, byłaby w stanie uznać swój grzech.

Upadek to po ludzku przeklęta sytuacja…
– Nie widzimy w nim dotyku Boga. A to właśnie w miejscu krzyża łaska leje się hektolitrami. Nie w powodzeniu, w sukcesie. W zranieniu, bezsilności.

Sam odczuwałem niemal namacalnie obecność Boga w takich chwilach. Na przykład gdy zostałem pobity na ulicy. A mimo to nie chcę przeżywać ich ponownie. Wtedy nie widziałem w tych wydarzeniach błogosławieństwa.
– Bo my byśmy chcieli, żeby Pan Bóg nam ten krzyż oświetlił. Ale gdyby on był oświetlony, nie byłby już krzyżem. Paweł potłukł się, oślepł. Ale widzę problem jeszcze głębszy: on nie jadł i nie pił! W człowieku, który nie chce wziąć żarcia ani przyjąć wody, toczy się jakaś potężna duchowa walka. To człowiek, który zobaczył w sobie coś przerażającego. Coś z Judasza, który był gotów sam wymierzyć sobie sprawiedliwość. Żałował za grzech, odniósł pieniądze i zrozumiał, że skoro wydał krew niewinną, to sam powinien zginąć. Poszedł i powiesił się. Myślę, że podobną walkę toczył Szaweł. Zaprowadzili go jak bezbronnego ślepca do Damaszku. Siedział w kompletnej ciemności, nie jadł, nie pił. To jakby zgoda na umieranie. Musiał „zjeść” samego siebie. To mnie dotyka. Może dlatego, że jestem żarłokiem i pijakiem?

Potrafi już Ojciec w klęsce zobaczyć światło? Nie przeklinać tej sytuacji, tylko od razu za nią podziękować?
– Jeszcze nie. Ale to można trochę trenować.

Nie da się przecież przygotować na cierpienie…
– Nie. Ono zawsze zaskakuje. Ja kiedyś próbowałem ćwiczyć jazdę na wózku inwalidzkim na wypadek, gdybym stracił nogi. Kiedy indziej nauczyłem się na pamięć Mszy św. o Matce Boskiej na wypadek, gdybym oślepł…

To nie jest kuszenie Pana Boga? Znajomy opowiadał, że po tym, co nabroił w życiu, musi go spotkać męczeństwo. A skąd wiesz? – spytałem. – Może będziesz żył w spokoju ponad sto lat? Czy my ustalając, co ma nas spotkać, nie bawimy się w Boga?
– Ja trenowałem jazdę na tym wózku i uczyłem się Mszy
na pamięć w chwili, gdy nie słyszałem jeszcze Dobrej Nowiny. To była bezradność, chodzenie po omacku. Diabeł mnie straszył, więc chciałem się jakoś zabezpieczyć. Zachwycało mnie, że uczniowie pobliskiej szkoły dla niewidomych czuli przestrzeń. Potrafili powiedzieć, że za plecami mają metr, przed sobą trzy metry. Chcąc to sprawdzić, zacząłem chodzić po Jasnej Górze z zamkniętymi oczami. Chciałem sprawdzić, czy czuję przestrzeń, ale przyfandzoliłem w futrynę i skończyły się moje treningi…

A inne „piękne katastrofy”?
– Było ich sporo… Jechałem w Toruniu samochodem. Była zima, nawierzchnia zmarznięta. Nagle jakiś starszy pan wtarabanił się przede mnie i wlecze się: pyr, pyr. Nie mogłem go wyprzedzić, bo było ślisko. Nagle zgasł mu silnik. Nacisnąłem hamulce, ale zobaczyłem, jak pomalutku na niego wjeżdżam. Trzask. Zdruzgotane lampy. Facet biadoli: Jezus Maria! Nagle patrzy na mnie: A czemu pan się śmieje? Przecież wjechał mi pan w samochód! A ja do niego: Śmieję się, bo pomyślałem sobie: Panie Boże, dziękuję ci, że tylko tyle! Ja zasłużyłem na dużo więcej

Gorsze są upadki, którym towarzyszy rechot, ironia..
– Przeżyłem coś takiego w rodzinnej Bachledówce. Mój brat miał dużego fiata, ja jakiegoś forda. Wracamy z kościoła. Tłum wracający z kościoła widzi, że zakon dał mi samochód na wakacje. Szpan. Nagle jadącemu przede mną bratu zachciało się podwieźć do domu jakąś ciotkę i stanął. Nie zauważyłem tego i na oczach całej wioski wjechałem w niego. Huk, aż echo niosło. Cała wioska się śmiała: no to Jaros dojechoł! Pamiętam, jaki byłem zbuntowany. Chciałem skopać ten samochód. Taki wstyd! Kiedyś miałem też wypadek pod Jasną Górą. Znajomi kiwali głowami: Pan Bóg cię pokarał! A ja im mówię: Gdyby chciał mnie pokarać, to byście śrubki zbierali po całej Częstochowie. Coraz wyraźniej widzę, jaki jestem fałszywy. Dopiero po latach zobaczyłem, że zrobiłem krzywdę, pisząc na grobie mojego brata: „Bogu uwielbienie, synowi i bratu modlitwa, a zabójcy przebaczenie”…

Brzmi pobożnie, ale każdy, kto przechodzi koło grobu, widzi, że było tu morderstwo i zaczyna oskarżać w sercu zabójcę...
– Tak. Sam przez ten napis go oskarżałem. Muszę go zmienić. Usprawiedliwia mnie to, że chciałem uciąć zakusy mojej rodziny, by dochodzić samemu sprawiedliwości. Czytali: „Zabójcy przebaczenie” i byli zmuszeni „zamknąć dziób” w sądzie. Ten zabójca już zmarł. Długo modliłem się o to, bym nie chciał go ciąć na plasterki. Naprawdę długo się o to modliłem. I Pan Bóg zabrał z mojego serca nienawiść. Przebaczyłem.

Gdy kiedyś składał Ojciec życzenia współbratu: „Życzę ci, abyś skończył jak Jezus Chrystus”, facet niemal się obraził. My życzymy sobie raczej: Zdrowia, szczęścia, pomyślności…
– Raz w życiu modliłem się o cierpienie. Po święceniach wyjechałem do Rzymu na naukę języka. Tam złamałem przymierze, dzięki któremu Bóg wyciągnął mnie z grzechu. Upadłem, wszedłem w bagno. Zadziałał mechanizm alkoholika, który po latach abstynencji sięga po kieliszek. Zobaczyłem, że jeśli Bóg nie weźmie mnie za frak, to wywinę Mu jakiś numer. I prosiłem Go o cierpienie.

Wysłuchał?
– Nie od razu. Wtedy zaczęła się fala wydarzeń, o których wspomniałem przed tygodniem. Nie uważam jednak, by wywołała je bezpośrednio moja modlitwa. Kim jestem, by dyktować Panu Bogu, co ma robić? Spotkałem wówczas swego Ananiasza. To był jakiś włoski ksiądz. Po moim wybryku poszedłem do niego zniszczony grzechem, a on powiedział mi Dobrą Nowinę, że Bóg kocha grzesznika. Czekałem na to, by zadał mi ciężką pokutę, ale on powiedział: ciężką pokutę „odrobił” już za ciebie Jezus.
Pan Bóg potrzebuje drugiego człowieka, by nam przyniósł prawdę. Pamiętam, jak przyszedł do mnie kiedyś mężczyzna. Młody, piękny, postawny. Denerwowało mnie tylko, że miał z tyłu taką kitkę (śmiech). Podszedł do mnie i wypalił: Słuchaj ksiądz, przytul mnie. Byłem zszokowany, ale powiedziałem: Dobra, to chodź „na misia”. Bóg cię kocha – wyparowałem. Tak – odpowiedział. – Wierzę ci, bo kiedyś powiedziałeś mi prawdę, ale ja potrzebuję tego przytulenia.

Może u Pawła było podobnie? Ananiasz położył na niego ręce. Niemal przytulił go.
– Też tak myślę. Mamy zwyczaj, że maluchy, które jeszcze nie chodzą do Komunii, podchodzą do ołtarza. Kapłan nakłada na nie ręce, robi krzyżyk na czole. Wracają do ławki, a tam mama, czy tata mają powtórzyć ten krzyżyk i koniecznie je ukochać! To ma być gest miłości. Dziecko idąc z błogosławieństwem od księdza, musi doświadczyć przytulenia. Błogosławieństwo jest przytuleniem. Nasz formalizm zabił znak pokoju. Zrobił z niego gest: „Pocałuj mnie gdzieś”.

Ile wody w Wiśle musiało upłynąć, by Ojciec – stary góral – odkrył sens przytulenia?
– Sporo. Byłem wychowany w kulcie Janosika. Najważniejszy był honor. „Nie zaczynaj z nikim, ale jeśli ktoś cię zaczepi, to musisz udokumentować jego klęskę”. Nie na darmo miałem w szkole przezwisko „czterdziesty zbójnik”. Ten ideał zbójowania to był bandytyzm, z którego zrobiono legendę. To były moje priorytety. Ojciec mówił: „Nie daj się!”, a mama dodawała: „Nie rób wstydu”. Więc nie dawałem się, wstydu też nie przynosiłem. Starsze kobity we wsi myślały, że jestem pobożnym chłopakiem. Co naprawdę robiłem, Pan Bóg jedyny wie… A wracając do tego przytulenia: jeden ksiądz na rekolekcjach powiedział mi: „Stanisław, ja cię proszę, nie mów moim parafianom w kółko o tym, że Bóg ich kocha, bo ja sobie z nimi już nie poradzę! Nakrzycz na nich trochę”. Ale ja wiem, że gdy człowiek ma zapłakać, to tylko w sytuacji Piotra, który czuł, że Jezus wiedział o tym, że zostanie zdradzony, ale nie przestał go kochać. Gdy ktoś przychodzi z jakąś tragedią, nie boję się go przytulić. Na co dzień gramy twardzieli, nakładamy maski. Udajemy, że nie mamy problemów. Mamy problemy. Jesteśmy żebrakami miłości.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.