Obyś w Stefanowie uczył…

Agata Puścikowska

|

GN 11/2007

publikacja 19.03.2007 13:30

WIELKI POST 2007 - KATECHEZA V Z Elżbietą Wojdą, nauczycielką w wiejskiej podstawówce w Stefanowie, o sumieniu nauczyciela rozmawia Agata Puścikowska

Obyś w Stefanowie uczył… Szalone czasy, w których żyjemy, z nauczyciela chcą zrobić maszynkę do uczenia – mówi Elżbieta Wojda. Jacek Zawadzki

Agata Puścikowska: – Krzyczy Pani na dzieci?
Elżbieta Wojda: – Niestety, czasem podniosę nieco głos. Podle się wtedy czuję, oj, podle. Potem godzinami to rozpamiętuję i sobie myślę: można było inaczej zareagować? A może to było jedyne wyjście… Mąż się ze mnie śmieje, mówi, że przesadzam. A ja wieczorem robię sobie zawsze taki „nauczycielski rachunek sumienia”… No, dajmy na to wczoraj: mój uczeń, siedmiolatek, mimo że tego zabraniam, przyjechał do szkoły rowerem. I tuż pod szkołą o mały włos nie wpadłby pod samochód! Byłam przerażona, roztrzęsiona i być może zareagowałam zbyt gwałtownie… Mogłam inaczej?

Ja Panią „rozgrzeszam”!
– No właśnie, nie wiem, czy słusznie… Bo przecież my, dorośli, a szczególnie nauczyciele, musimy zawsze umieć się opanowywać. Musimy działać rzeczowo i racjonalnie, a nie powodowani emocjami… Czy mój uczeń zrozumie lepiej, gdy krzyknę? Nie sądzę! Z drugiej strony w sytuacjach groźnych dla życia czy zdrowia (nie tylko fizycznego) trudno nie włączać emocji i nie wystarczy tylko głaskać po głowie. Nauczyciel to w końcu człowiek, prawda?

O tak… Tyle tylko że moi nauczyciele nie mieli chyba takich dylematów i tak delikatnego sumienia jak Pani.
– Mam za delikatne sumienie? A można mieć za delikatne sumienie, pracując z dziećmi – małymi ludźmi, których kształtujemy i niejako „tworzymy”? Dzieci, te najmłodsze, ale nawet i 16- czy 18-letnie, to subtelne istoty, które łatwo zranić… Proszę sobie wyobrazić, że gdy miałam 14 czy 15 lat, pewna nauczycielka mówiła do wszystkich uczniów po imieniu, a do mnie i kolegi – po nazwisku… Bardzo mnie to bolało, po prostu piekło. Czułam się gorsza i upokorzona. Z perspektywy dorosłego nie było problemu, a dziecko – cierpiało. Postanowiłam wtedy, że ja będę inną nauczycielką!

Już wtedy chciała Pani uczyć?
– No oczywiście! To było moje marzenie z dzieciństwa.

No i tu mamy odpowiedź: Pani to „nauczyciel z powołania”, gatunek wymierający…
– Dlaczego wymierający?! Może w wielkim mieście to tak jest… Może tam i nie ma już etosu nauczycielskiego, a praca w szkole to gehenna. U nas jest inaczej. Normalniej, spokojniej, lepiej. Tutaj nauczyciel to człowiek szanowany. A nauczyciele, w większości, cieszą się, że uczą.

Oglądając relacje telewizyjne, czy czytając o polskiej szkole, trudno się z Panią zgodzić…
– Nie wiem, może i jestem idealistką… Ale przypadki pokazywane przez media oglądamy w nieskończoność… A normalności nie pokazują, bo nieciekawa chyba. Czasem, gdy widzę jeden obraz u siebie, a drugi w telewizji, zastanawiam się: może my w jakiejś utopii żyjemy? I boję się, żeby ten „wielki świat” do nas za szybko nie dotarł… A może właśnie ta Polska prowincjonalna – niezbyt bogata, w której czas ciągnie się powoli i spokojnie – jest prawdziwsza? Tu nie trzeba uczonych słów o współpracy szkoła–dom, bo ona jest i będzie zawsze. Wszyscy się tu znamy… Często z rodzicami mówimy sobie na „ty”…

No to rzeczywiście jest Pani łatwiej.
– Ale jest i druga strona medalu: nie jest prosto wychowywać dzieci koleżanek. Czasem trzeba wykazać się niezłą dyplomacją, żeby wszystko pogodzić, a jednocześnie dalej wymagać i być sprawiedliwą. Atmosfera pracy jest niemal rodzinna, ale wiadomo jak to czasem w rodzinie… Wielokrotnie staję przed dylematem: stać się wrogiem, czy dać spokój…

I co Pani wybiera?
– Staram się działać tak, żeby nie zrobić nikomu krzywdy. Moją zasadą jest „po pierwsze nie szkodzić”. Nie szkodzić ani fizycznie, ani moralnie. A gdy jest już taki fundament, można powalczyć o coś więcej. Chodzi o to, żeby nie tylko uczyć, ale i wychowywać, bo sama dydaktyka niewiele daje. Najważniejsze jest głęboko rozumiane dobro dziecka. Szalone czasy, w których żyjemy, z nauczyciela chcą zrobić maszynkę do uczenia. A przecież nauczyciel wychowuje razem z rodziną. Gdy wynika jakiś klasowy problem, to czy mogę dalej mówić o ortografii? Program da się nadgonić, a kształtowania młodego człowieka być może już nie…

Cóż, chciałabym, żeby moje dzieci trafiały do nauczycieli podobnych do Pani. Ale obraz nauczycieli jest często taki: są obrażeni na cały świat, wrzeszczą i non stop narzekają…
– Trzeba powiedzieć jasno: lekko nie mają… Gdy nauczyciel mieszka na wsi, nie musi opłacać czynszu czy dojazdów. W mieście przeżycie za nauczycielską pensję jest chyba cudem. Poza tym nikt nam nie pomaga w dokształcaniu się, za szkołę, kursy, bilety musimy płacić sami. No i to przepracowanie… W miastach nauczyciele biegają od szkoły do szkoły, biorą nadgodziny… To się może przełożyć na kiepskie relacje z uczniami, mniejszy zapał do pracy. Ja pracuję ok. 20 godzin tygodniowo, a często padam na nos…

Tylko 20 godzin?
– Aż 20! To praca wymagająca ciągłej dyspozycyjności, świętej cierpliwości (której czasem brakuje), ciągłego dokształcania. Czasem, szczególnie tu, na wsi, słyszy się: „toż to w ogóle nie praca”. A ja po powrocie do domu sprawdzam, przygotowuję się, wymyślam jakieś inscenizacje, wyjazdy. Mieszkamy na wsi, ludzie tu nie są bogaci, więc zorganizować zwykłą wycieczkę nie jest łatwo. Niedawno pojechaliśmy na wycieczkę za… ziemniaki. Skontaktowałam się z warszawskim stowarzyszeniem i znaleźliśmy sposób: rodzice przekazywali od każdego dziecka po 3 worki ziemniaków, a w zamian za to dzieci zwiedziły Warszawę.

Nie ma co: nauczyciel doskonały…
– Jaki tam doskonały! Co najwyżej pracujący nad sobą i dziećmi. Dopiero teraz widzę, a pracuję już 18 lat, jaka to ogromna odpowiedzialność „cudze dzieci uczyć”. Tak sobie myślę, że jak pracuję nad sobą, to i nad dziećmi łatwiej mi będzie pracować.

Nad własnymi też? Podobno szewc bez butów chodzi…
– Cóż, może w tym jest trochę prawdy (śmiech). Nie wiem, jak ostatecznie wychowam moich synów, ale wiem, że macierzyństwo nauczyło mnie pokory w stosunku do moich pedagogicznych możliwości… Kiedyś myślałam: jejku, jak można tak dzieci wychować. A teraz, już jako matka, wiem, że nie wszystko da się przewidzieć, że dzieci najlepiej wychowywane czasem stają okoniem. I tylko trzeba mieć nadzieję, że będzie dobrze…

Tak się zastanawiam, obserwując Panią, nie „zagłaskuje” Pani swoich uczniów?
– Czasem i o to pytam swoje „nauczycielskie sumienie”… Dzieci trzeba oswajać z trudnościami, uczyć je pokonywać przeszkody. Kiedyś miałam w klasie dziewczynkę: słabą, delikatną, drżeli o nią rodzice, udzieliło się i mnie. Dziewczynka bała się chodzić po schodach, to ją trzymałam za rękę. A potem dotarło do mnie: może ja jej krzywdę robię? No i powoli puszczałam jej dłoń. W końcu tylko obserwowałam i byłam w pogotowiu. I chyba o to chodzi: żeby być obok, ale pozwolić dorastać.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.