Łaska umierania

mówi dr Jolanta Markowska

|

GN 15/2006

publikacja 06.04.2006 09:59

Z dr Jolantą Markowską, dyrektorką Hospicjum „Cordis” w Mysłowicach, rozmawia Barbara Gruszka-Zych

Łaska umierania Towarzyszenie chorym daje mi tyle radości, że potrafię nią obdzielić swoją rodzinę – mówi dr Jolanta Markowska. Henryk Przondziono

Barbara Gruszka-Zych: W Waszym hospicjum jest pięć pokoi...
Jolanta Markowska: – ...i odeszło w nich ponad dwa tysiące ludzi. Ten budynek to dla mnie miejsce święte.

Powiedziała Pani kiedyś, że towarzyszenie odchodzącym to poszukiwanie sensu życia.
– Wszyscy swoim życiem odpowiadamy na pytanie o jego sens. Ale kiedy wchodzimy w przestrzeń osoby terminalnie chorej, która udziela odpowiedzi całą sobą, to nagle rzuca nas na kolana, zmienia nasze przemyślenia. W umieraniu nic nigdy się nie powtarza.

Przez ostatnie pół roku takim szukaniem sensu była Pani opieka nad ks. Markiem.
– Ustawił sobie wysoko poprzeczkę. Widać było, że umiera, łącząc się cierpieniem z Chrystusem. Ale oprócz tej świadomości oddania Bogu była jeszcze cała codzienność odchodzenia, którą każdy sam musi przeżyć. Ludzie łatwo mówią: „Ja się zabiję”. A ja doskonale wiem, że przy dobrej opiece, kiedy podstawowe potrzeby chorego są spełnione, umrzeć wcale nie jest łatwo. Ks. Marek wiele razy wzdychał: „Boże, mam jeszcze tyle do zrobienia, bardzo chcę żyć”. Niezależnie od samopoczucia każdego dnia odmawiał Brewiarz, odprawiał Mszę, ale też opowiadał dowcipy. Nigdy nie słyszałam utyskiwań, że coś nie wyszło tak, jakby chciał. Im bardziej zbliżał się koniec, tym bardziej to się wyostrzało. Bo kiedy człowiek nic już nie może powiedzieć, a słyszysz wyszeptane: „dziękuję” , „proszę”, jakiś wyraz, który przestaje mieć właściwie znaczenie, to przejmuje i porusza.

Ciało zmusza do życia...
– Ale też daje znak, że odchodzimy. I jeżeli mamy stuprocentową świadomość, że umieramy, to dopasowanie do niego staje się bólem. To moment, który zwolennicy eutanazji sprytnie wykorzystują. Jeżeli ktoś uważa, że życie polega tylko na użyciu, to kiedy ciało nie ma siły, trzeba życie przeciąć. Jest w umieraniu taki moment, kiedy człowiek już niczego nie może. Boli każdy oddech, ciężkie staje się podniesienie ręki, przełknięcie. Nie można sobie znaleźć miejsca, w którym byłoby w miarę dobrze. I dzieje się to bez względu na to, czy są podawane leki, czy towarzyszą nam ludzie. To ból totalnego zostawienia wszystkiego, medycznie nazywany total pain. Widać go wyraźnie w momencie agonii. Wszystkie siły, które dotąd służyły, żeby komunikować się ze światem, znikają. Na tę bezradność biologiczną nakłada się ból wewnętrzny – umierania dla siebie. Szczególnie u młodszych pojawiają się myśli: „Jeszcze nie sprawdziłem swojego istnienia, jeszcze nie nadszedł czas”.

Kiedy ludzie godzą się na śmierć?
– To powinno nastąpić w ostatnim etapie – zgody na umieranie. Tak z ręką na sercu wiem na pewno, że taką zgodę czuł ostatniej nocy przed czwartą czterdzieści cztery ks. Marek. Przez ostatnie 15 dni nieustannie walczył o życie. Cztery razy odchodził. Trzy dni przed śmiercią przebudził się, pożegnał, powiedział kilka rzeczy najważniejszych. Taką zgodę czuła jeszcze jedna z naszych podopiecznych – pani Elżbieta, niesamowita kobieta. Koło łóżka postawiła lichtarz, który kazała sobie przed śmiercią wykuć u kowala artystycznego. Obok przygotowała gromnicę. Mówiła do mnie w całej świadomości umierania, i chociaż to było kilkanaście lat temu, dobrze to pamiętam: „Dzisiaj przyszła do mnie Matka Boska” . I stawała się coraz bardziej cichsza, coraz bardziej przezroczysta, coraz bardziej uśmiechnięta. Tak zasnęła i odeszła. Te jej wizje nie nosiły żadnych cech urojenia. Ona po prostu tak głęboko się modliła, że otrzymała łaskę i tę Matkę Boską zobaczyła.

Po czym można poznać, że chory zaakceptował odchodzenie?
– Po jego pokoju i spokoju. Wtedy odejście odbywa się bez walki, bez mocowania ze sobą i z tym wszystkim, co niesie życie. Jeśli odchodzący potrafi zaakceptować to, co się z nim dzieje – zwycięża. Wielu wypiera fakt, że odchodzi, i trzyma się kurczowo codzienności. Większość za wszelką cenę stara się nie umrzeć. Umieranie ze świadomością, że się umiera, to wielka łaska. Ale czy trzeba na nią zasłużyć, czy pracuje się na nią całe życie? Tego nie wiem.

Nie znamy świata, do jakiego przechodzimy.
– Jest takie powiedzenie, że miarą wielkości człowieka jest ciemność, w którą musi wejść. Rodzimy się do czegoś, czego oczekujemy, co jest prawie realne, bo wierzymy, że istnieje. Ale moment, kiedy naprawdę mamy rzucić się w tę przestrzeń, wymaga wielkiego męstwa.

Pozornie nic się nie dzieje. Człowiek, który oddychał, przestaje oddychać. Jakby zabierała go fala.
Można powiedzieć, że każdy, kto umarł, jest bohaterem.

– To bohaterstwo polega na tym, że w tej przestrzeni jest sam i ostatecznie sam musi sobie z odchodzeniem poradzić. Tego momentu nie da się za nikogo przeżyć. Ks. Jan Twardowski napisał: „większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć”. Ale jeżeli rodzice przeżyli prawdziwie rodzenie dziecka, to równocześnie otarli się o moment śmierci. Rodzenie dotyka tych obszarów, w jakie wchodzi umierający. Dowiem się, jak to jest, kiedy przyjdzie na mnie czas. Gdy klęczę u stóp umierających, staję się świadkiem tajemnicy, mogę tylko płakać.

Wielokrotnie przed śmiercią podopiecznych jedzie Pani z nimi w jakąś ich „podróż życia”. Z ks. Markiem byliście w San Giovanni Rotondo.
– To dla mnie, lekarza, zawsze poważne doświadczenie. Najprościej byłoby powiedzieć sobie, że się jedzie czy leci samolotem z umierającym. Ale jeszcze trzeba to przeżyć, postarać się, żeby podróż była dla chorego bezpieczna. I wtedy muszę wszystko powierzyć Bożej Opatrzności. To odbywa się w ogromnym lęku, największych emocjach. Czuję taki wysiłek, jakbym pracowała przez rok w kopalni.

Wyjeżdżała Pani wiele razy...
– Za każdym razem przeżywam coś zupełnie innego, za każdym razem chory ma inne szanse na przeżycie. W przypadku ks. Marka te szanse były znikome. Ale chciał pielgrzymować do ojca Pio. Ksiądz pragnął, żeby ojciec Pio go uzdrowił. Też mocno prosiłam o cud. Jeżeli mam jechać do San Giovanni Rotondo z człowiekiem, z którym odbyłam drogę do akceptacji odchodzenia, to moje serce musi stać się jego sercem. Dlatego nie przyjmuję tak dużo chorych, bo nie jestem w stanie udźwignąć ich cierpienia. Nie rozgraniczam ich przeżyć od moich.

Ktoś by powiedział, że to brak profesjonalizmu.
– Studiuję psychoterapię i psychologię, ale nie wiem, co to jest profesjonalizm. Matka Teresa mówiła, że jeżeli pomagasz umierającym i nie dostarcza ci to energii do życia, to powinnaś z tym skończyć. Towarzyszenie odchodzącym daje mi taką siłę, tyle radości, że potrafię nią obdzielić swoją rodzinę. Bo odchodzący żyją tysiąc razy intensywniej. I jeżeli dopuszczą margines prawdy, że zostało im hipotetycznie dwadzieścia dni, a nie dwadzieścia lat, to okazuje się, że to, co wtedy w sobie odnajdują – to dobroć. Żyją najlepiej, jakby każdy dzień był ostatni.

Ale w ograniczonym świecie – łóżko, kroplówka...
– Leżąc, potrafią spostrzec ułomności chodzących, omadlają ich sprawy. Nieraz czuję się przy nich zawstydzona, że łatwo się denerwuję. Owocem ich modlitw jest też nasz spokój.

Czy czasem czuje Pani lęk, że tak wiele Pani widziała?
– Wielokrotnie czytałam zdanie z Ewangelii św. Jana: „W miłości nie ma lęku”. Wierzę, że miłość jest silniejsza niż śmierć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.