Kardynał z ulicy Szewczenki

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 29/2005

publikacja 14.07.2005 10:40

Te 50 gram słoniny pieczonej na patyku nad ogniem wspomina jak największy przysmak. Dziś bywa na różnych bankietach. – Ale czegoś tak wspaniałego jak tamto sało w Marijskich Łagierach nigdzie nie jadłem – powtarza.

Kardynał z ulicy Szewczenki Henryk Przondziono

Naprawdę nikt nie wie, co smakuje kard. Kazimierzowi Świątkowi, przewodniczącemu Konferencji Episkopatu Białorusi. Kiedy pani w pińskiej kurii czasem go pyta „co kardynałowi przygotować?”, odpowiada: „To, co pani w swojej łaskawości zrobi, będzie smaczne”.

Tak samo z mieszkaniem. W Pińsku i Mińsku ma kurialne apartamenty. A już 48. rok mieszka w „carskiej willi”, przy legendarnej ulicy Szewczenki w Pińsku. Tak nazywa maleńki domek, pamiętający carskie czasy, przy nieasfaltowanej, gliniastej ulicy, z jego powodu zwanej „Kardynalską”. Tu przyjmował niejednego ambasadora. – Ambasadorowi USA polewałem wodą z wiadra ręce nad miednicą, to był prawdziwy Wersal – wspomina. Teraz wielu dyplomatów prosi Eminencję o prywatną audiencję na Szewczenki. Za to w ogrodzie ma niezliczoną ilość odmian kwiatów i maleńkie oczko wodne z nenufarami. To namiastka ukochanej rzeki Jesiołdy. Wybierał się tam z wędką. A potem gotował uchę, zupę ze świeżych ryb. – To nie mój wybryk i co do jedzenia, i co do mieszkania – mówi. – Gdybym wybrzydzał, to byłby grzech śmiertelny. Nauczyły mnie tego więzienia, obozy, baraki, spanie pod gołym niebem, ziemianki.

Ojciec z fotografii
– On dobry, jego wsie obażajut (jego wszyscy poważają) – mówi o Kardynale pani układająca kwiaty w pińskiej katedrze. (Za ścianą znajduje się seminarium, studenci uczą się tam też polskiego). Lipy rosnące nad Piną pamiętają jeszcze jego kleryckie czasy sprzed 66 lat. I pachną intensywnie, jakby tamta młodość była wczoraj. A on zaczął 91. rok życia.

– Nic wspólnego z Pińskiem i Polesiem przedtem nie miałem – zastrzega się. Urodził się w estońskim Wałku. – Moi rodzice byli katolikami i Polakami z krwi i kości – opowiada. Ojciec Jan w 1910 trafił do Estonii z Pińczowa pod Kielcami, żeby odbyć służbę w wojsku rosyjskim. Matka Weronika pochodziła z Wileńszczyzny. Ojca zmobilizowano na front w sierpniu 1914 r. On przyszedł na świat w październiku. Nigdy się nie zobaczyli. Kardynał zachował jego zdjęcie. W czasie walk ojciec dostał się do niewoli niemieckiej, potem wrócił do Pińczowa. Zaciągnął się do polskiej armii i kiedy dla „Dziadka” Piłsudskiego na imieniny zdobywali Wilno – zginął.

Odnalazł go w 1937 r., już jako kleryk seminarium pińskiego: – Poszliśmy na cmentarz Rossy, gdzie przywieziono ciało matki Piłsudskiego i jego serce. I nie wiem, jaka siła mnie pociągnęła do tych małych płyt legionistów. Trafiłem na przedostatni rząd, dziewiąta mogiła. Kiedy po wojnie odnalazłem mamę na Opolszczyźnie, zawiozłem ją do Wilna w 50. rocznicę ich ślubu.

Wybór z ręką na trumnie
Kiedy miał pięć lat, rodzinę matki wywieziono na Syberię. Po układzie ryskim w 1921 dostali pozwolenie na repatriację do Polski. Wracali cały rok do Dukszt, potem do Baranowicz. Planował polonistykę na Uniwersytecie Wileńskim, ale prefekt z Sodalicji Mariańskiej namówił go na zamknięte rekolekcje pomaturalne w Pińsku. – Na zakończenie poszliśmy do podziemi, gdzie stała zamurowana trumna pierwszego biskupa pińskiego Zygmunta Łozińskiego. Przez malusieńki otwór położyłem rękę na trumnie, zimna była, wycofałem ją, podszedłem drugi raz. Spontanicznie poprosiłem Biskupa, żebym był przez całe życie wiernym sługą Chrystusa Pana i żeby mamusia jak najdłużej żyła.

Wtedy zdecydował, że wstępuje do seminarium pińskiego. – Spoważniałem, zmieniłem się – podkreśla. Ale zaraz potem łapie mnie za słówko. – Mnie się do dziś trzymają takie wyskoki. Kanclerz pińskiej kurii dr Stanisław Pawlica: – Księża czasem nie wiedzą, czy Kardynał mówi poważnie, czy nie. – Poważnie, to kiedy wyciągam dekret – przyznaje sam. W drugiej połowie września zaczął go dusić kaszel. Lekarz wykrył gruźlicę, kazał przerwać studia. Ale młody kleryk wrócił z domu, żeby jeszcze raz pomodlić się nad grobem sprawcy powołania: – Głośno nic mi bp Łoziński nie powiedział, ale wiedziałem, że muszę powtórnie iść do lekarza. Płuca były czyściutkie.

Przygoda nie tylko w Warszawie
– Zawsze bałem się nudy i monotonności. To tak jak szaruga jesienna, ni to deszcz, ni słońce – zwierza się. Może dlatego na podstawie jego życia można nakręcić kilka pasjonujących filmów. – Z dzieciństwa zapamiętałem piosenkę „Jak przygoda, to tylko w Warszawie”. I jak mi tchu brakowało na Syberii czy w Workucie, śpiewałem: „Jak przygoda, to nie tylko w Warszawie”. To pomagało wziąć się w garść. Święcenia przyjął 8 kwietnia 1939. Przez dwa lata był wikarym w Prużanie. 21 kwietnia 1941 o 12 w nocy przyszło KGB. Zabrali go do Brześcia, do więzienia nad Muchawcem. 59 dni przesiedział w separatce śmierci. Wszystkie noce na śledztwie. – Jak tam było, zostawmy w zakamarkach KGB – zamyka sprawę.

22 czerwca 1941 przez Bug wkroczyły do Brześcia wojska hitlerowskie. Miejscowi zaczęli uwalniać więźniów. Cztery dni piechotą wracał do Prużany. Na plebanii wisiała kartka besetzt gestapo. – Wpadłem z deszczu pod rynnę – wspomina. – Zgodnie z moją naturą, bez pukania, wszedłem do dawnej kancelarii. Zapytałem majora po niemiecku. „Co pan robi za moim biurkiem?”. Pozwolił, żebym zamieszkał koło kościoła. Któregoś dnia mnie wezwał: „Wiemy, że ksiądz Polak, patriota. Wyjeżdżam na Wschód, mój następca dopełni to, czego nie chciałem”. Wkrótce powtórzyła się scena z 1941. Wojska sowieckie wkroczyły do Prużany. A na plebanię wszedł KGB-ista. – My opiać wstrieczilisia (znów się spotkaliśmy) – powiedział. Zabrali go do Mińska na 7 miesięcy przesłuchań. Wożono go wtedy na badania autem z napisem „Chleb”. – Pierwsze uwolnienie zawdzięczam hitlerowcom, drugie – Sowietom. Ilu mam dobroczyńców? Czy trzeba za nich się modlić? Zakresu modlitwy nie możemy ograniczyć tylko do mamy, taty.

Prześcieradło i kwiaty
Dostał wyrok: „dziesięć lat ciężkich prac w obozach poprawczych szczególnego reżimu”. Jeden z przesłuchujących rzucił lekceważąco: „Szkoda na ciebie kuli, tam przynajmniej popracujesz”. Skierowali go do obozu w Orszy: – Na sali leżało 200 więźniów, złapała mnie krwawa dyzenteria.
Miał 30 lat. Kiedy zabierano go z plebanii, siostra wetknęła mu do tłumoka prześcieradło. Zdenerwował się, przecież nie jechał na wczasy. Przekonał go KGB-ista. – „Przyda się”. Teraz ono uratowało mu życie. Usłyszał, jak ktoś pyta: „U kogo jest prześcieradło?”. To był lekarz.

Kiedy zobaczył, w jakim jest stanie, kazał go zabrać. Umieścił na sali chorych. Kardynał dziękuje za to Opatrzności: – Nie zauważamy cudów, uznając, że to normalny bieg życia. Z Orszy zesłano go do Marijskich Łagier – najstarszych obozów stalinowskich. – Zimą szliśmy na wyrąb tajgi. Siedem kilometrów pieszo przez pięciometrowe zaspy. Jeśli nie wyrabiało się normy, wieczorem dawali 250 g chleba i bałangę – zupę z kotła gotowaną na trzech liściach kapusty i pięciu zgniłych kartoflach. Jak ktoś umierał, rozbierali do naga, ładowali na ciężarówkę i wrzucali w zaspy. Potem ciałami zajmowały się żerujące lisy i wilki. Według zarządzeń, jeśli było poniżej minus 37 i pół stopnia, nie można było wychodzić do pracy. Ale naczelnik uznawał, że do robót awaryjnych trzeba i przy minus 50. Ludzie padali jak muchy.

– Jest różnica między hitlerowskim a sowieckim systemem wyniszczania – mówi Kardynał. – Hitlerowcy mało się patyczkowali – rozstrzeliwali albo posyłali do komór. U Sowietów wszyscy pozornie umierali śmiercią naturalną. Każdy miał świadectwo naturalnego zgonu. Dziś kładziemy w Oświęcimiu kwiaty. A tam nie ma gdzie ich kłaść.

Jest li eti Bog?
Po dwóch latach okłamano go, że wraca do Polski. – Nazwa końcowej stacji zaczynała się na „w”, jak Warszawa, ale to była Workuta – mówi. Fatalny klimat, wilgoć, krótki oddech, jak u ryby na piasku. Zorganizował wigilię dla Polaków. Do dziś uważa ją za najwspanialszą. Kiedy wyciągnął rękę z opłatkiem, żeby złożyć kolegom życzenia, wbiegł oficer z naganem w ręku. – Stałem z wyciągniętą ręką z opłatkiem, a naprzeciw on z naganem – dokładnie wszystko pamięta. – Patrzyliśmy, czyja ręka pierwsza się opuści. – Grażdanin (obywatelu), w czasie katolickiej wigilii opłatek to symbol miłości, dzielimy się nim nawet z nieprzyjaciółmi – przerwałem ciszę. I wtedy jemu opadła ręka. Kiedy wychodził, zaintonowałem „Wśród nocnej ciszy”.

Następnego dnia wywieźli go w tundrę, gdzie dopiero trzeba było tworzyć obóz. Kiedy wyjeżdżał, wznosiła się tam Inta – miasto powiatowe. – Na koniec wezwał mnie KGB-ista i zapytał: „Jak to, wszystko przeżyłeś i zostałeś żywy?”. – „Zachował mnie Bóg” – odpowiedziałem. „A jest li eti Bog?” (A czy ten Bóg jest?) – zapytał tamten. Odmawiałem w myślach na zmianę „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”. Wreszcie spojrzał pierwszy raz życzliwie: „Wy swobodny” (Jest pan wolny). Może mi ten cud babcia wymodliła.

Wrócił do Pińska. Tu 5 miesięcy namawiali go, żeby rzucił kapłaństwo. – Przechowuję KGB-owski dokument: „Do Pińska przybył ksiądz, starajcie się wszelkimi możliwymi sposobami go namówić, żeby zrezygnował. Ale gdyby kategorycznie odmawiał, zarejestrujcie go w katedrze”. Wreszcie go zarejestrowali. Do 1991 był jej proboszczem. Ze swoim doświadczeniem pracy na budowie zaraz przystąpił do odbudowy świątyni, chociaż w kasie miał 50 rubli. Kiedy postawili rusztowanie na wieży, ukląkł przed krzyżem na kopule. Jak najbliżej nieba.

Serce Kardynała
Właściwie nie chce opowiadać o sobie. Tylko o Kościele. „On był, jest i będzie”. Na Białorusi żyje 1 mln 200 tys. katolików. Polaków i Białorusinów. Dlatego w niedzielę jedna Msza odprawiana jest po polsku, druga po białorusku. – 65 lat jestem księdzem. Ile razy podnoszę kielich i Hostię, muszę nad ręką panować, bo to Ciało i Krew Jezusa. Gdyby wpadła tu zgraja z karabinami i kazaliby mi się wyrzec Boga, i chcieli rozstrzelać, w tej sekundzie sam stanąłbym pod ścianą.

W 2003 otrzymał od Jana Pawła II tytuł „Świadek wiary”. Chciał zaprosić Ojca Świętego na Białoruś. Nawet w mińskiej kurii specjalnie zamontował windę. Kiedy jechał w niej prezydent Łukaszenka, objaśnił: „Jedziemy windą papieską”. A on: „Ach wot kak?” (Jak to?).

Jakby nie dotykały go lata – chodzi szybko, wyprostowany, bez pomocy wsiada do swojego land-rowera. W drodze z Mińska do Pińska zatrzymuje się przy żeremiach bobrów i obserwuje je. (Nakręcił kilkadziesiąt dokumentów o poleskiej przyrodzie). Pije z upodobaniem małą czarną. Kiedyś nawet zwierzył się kardiologowi, że jak nie może usnąć, to robi sobie kawę, i to pomaga. „Bo ksiądz kardynał to nie ma normalnego serca” – powiedział mu lekarz. – Co ze mnie za ksiądz, bez serca? – zdenerwował się wtedy Kardynał.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.