Kilka myśli o Jednym pontyfikacie

ks. Marek Starowieyski profesor, znawca pism Ojców Kościoła

|

GN 17/2005

publikacja 27.04.2005 07:12

Nigdy nikomu nie schlebiał. Mówił to, co mu kazało sumienie: i wiara. Nie bał się narazić opinii publicznej, która słyszała od niego tylko to, co on chciał powiedzieć, a nie to, co ona chciałaby usłyszeć.

Kilka myśli o Jednym pontyfikacie PAP/AP/Plinio Lepri

Karol Wojtyła, kolejno jako ksiądz, biskup, kardynał czy papież, nie dokonał niczego nadzwyczajnego: nie miał daru proroctwa, nie słychać też, by miewał wizje, nie udał się na pustelnię, nie praktykował surowych postów. Przeciwnie: kochał sport, żartował, miał przyjaciół i chętnie otaczał się ludźmi. Kochał literaturę i teatr. Był serdeczny, choć umiał huknąć (pamiętam, jak grzmiał w Agrigento przeciw zbrodniom mafii).

A więc święty? Mamy dość dziwaczne (choć powszechne) mniemanie o świętości, której koniecznym elementem są cuda i zdarzenia nadzwyczajne. Jan Paweł II pokazał nam zwyczajne, radosne, normalne życie, całe spędzone przed obliczem Boga. I na tym polegała jego świętość. Ale w końcu cud się wydarzył: bo jak inaczej nazwać jego pogrzeb i atmosferę mu towarzyszącą?

Zarzucano mu, że kanonizował i beatyfikował około 2000! Te beatyfikacje jednak stanowią integralną część jego teologii. W okrutnym XX wieku Jan Pa-weł II chciał nam przywrócić wiarę w człowieka. Tysiące kanonizowanych i beatyfikowanych przez niego krzyczą wielkim głosem za starożytnym poetą: jak cudny jest człowiek, kiedy jest człowiekiem. A Papież dodawał: Bożym człowiekiem. Czy z tych pokazanych nam wzorów potrafiliśmy jednak wyciągnąć wnioski, każdy dla siebie?

Subito santo! – „Natychmiast świętym” – skandowały tłumy na Placu św. Piotra w czasie pogrzebu. Z kanonizacjami Kościół zazwyczaj się spóźniał, w najlepszym wypadku o pokolenie. Maksymilian Kolbe był świadkiem dla ludzi czasów okupacji. W latach 80., gdy go kanonizowano, był już postacią historyczną. A co mówić o ludziach kanonizowanych 100, 200 lub 300 lat po śmierci? Tylko z Matką Teresą nie spóźniono się, ale to była osobista zasługa Papieża. Biurokracja (niestety, czasami konieczna!) często zabija świadectwo. Ufamy jednak, że teraz zostanie wysłuchany głos Boży, który odezwał się przez wiernych zgromadzonych na Placu św. Piotra (Vox populi, vox Dei – głos ludu, głos Boga – głosi łacińskie przysłowie!), i że już wkrótce doczekamy się ŚWIĘTEGO Jana Pawła II! Ja już się modlę za jego wstawiennictwem.

Prorok
Żyjemy w epoce poprawności, która wszystko rozmydla. Poprawni są politycy, pisarze (mieniący się sumieniem ludzkości!), tzw. elity. Poprawnymi bywają, niestety, teologowie i – co gorzej – duchowni, nawet biskupi i kardynałowie. Poprawni to znaczy ludzie – powiedzmy to sobie otwarcie – podlizujący się gustom swojej epoki, którzy gotowi są oddać wszystko (łącznie z sumieniem i uczciwością), byleby pokazać się w telewizji lub zostać wymienionym w prasie. Media bowiem to rzecz wspaniała, ale i straszny narkotyk.

Jan Paweł II był niepoprawny. Nigdy nikomu nie schlebiał. Mówił to, co mu kazało sumienie i wiara. Nie bał się narazić opinii publicznej, która słyszała od niego tylko to, co on chciał powiedzieć, a nie to, co ona chciałaby usłyszeć. Potrafił narazić się możnym, mówiąc „nie” – czy to była wojna w Iraku, czy aborcja i eutanazja. Ale 8 kwietnia 2005 roku którykolwiek kanał telewizji włączyłem, widziałem postać Papieża. O ludziach działających i mówiących pod publiczkę, o których bywało głośno, dziś pies z kulawą nogą nie pamięta, natomiast prorok naszych czasów Jan Paweł II Wielki wszedł już do historii. Bo w końcu ludzie szanują i słuchają nie lizusów i demagogów, ale proroków.

Dzieci Soboru
Myślę, że rzadko widywaliśmy tak dokładnie zrealizowaną naukę Soboru Watykańskiego II, jak w ostatnich dniach choroby Papieża i po jego śmierci. Świeccy się zmobilizowali i przy aktywnej współpracy duchowieństwa rozwinęła się akcja, której ani jedni, ani drudzy nie byliby w stanie sami przeprowadzić. Każdy robił swoje: kapłani spowiadający godzinami, odprawiający Msze, gdy tylko zabiły dzwony ogłaszające śmierć Papieża, w przepełnionych kościołach, na które młodzież zwoływała się SMS-ami. Organizacja była świetna: niecałe 18 godzin po śmierci Papieża na placu Piłsudskiego w Warszawie zebrało się na Mszy św. ponad 100 000 ludzi. Przykłady można mnożyć. I świeccy (starsi i młodzi), i duchowieństwo (starsze i młodsze) okazali się dziećmi Soboru. Polska pokazała swoje głęboko soborowe oblicze, którego jak dotąd nie zauważaliśmy. Jeden tylko, jeden cud...

Grzech zaniedbania
Powtórzono mi rozmowę zasłyszaną w TV: Polka stoi w kolejce do Bazyliki św. Piotra. „Dlaczego Pani stoi?”. „Chcę przeprosić Papieża”. „Za co?”. „Mieszkam niedaleko bazyliki, ale nigdy nie poszłam posłuchać Papieża”. Takie przeprosiny powinna wypowiedzieć ogromna część Polaków (mnie nie wyłączając!). Nie słuchaliśmy Papieża, gdy do nas mówił za życia. Ale ten błąd można łatwo naprawić i chyba już wielu stara się to uczynić, skoro doszczętnie wyczyszczono księgarnie z książek Papieża (ja wyciągnąłem zakurzone „Listy do kapłanów” i postanowiłem w końcu przestudiować). Nie zapominajmy jednak, że Papież pozostawił po sobie 85 000 stron tekstu!

Wobec śmierci
Starość i związane z nią niedołęstwo oraz śmierć wyeliminowano ze współczesnej poprawnej kultury. I Kościół tu ma swoje grzeszki, takie jak ukrywanie choroby i cierpień papieży. Dopiero Jan Paweł II pokazał, że nie jest jakimś supermanem – że i on leży w łóżku, że aplikują mu kroplówki, że jest operowany jak inni. I że jak inni cierpi, i jak inni umiera w strasznym zmaganiu ze śmiercią. Pokazał, że Kościół to nie bank czy przedsiębiorstwo, które potrzebuje młodego i sprawnego menedżera, aby nim kierował, ale że rządy Kościołem to zupełnie inna jakość, i że może sprawować je człowiek chory. Na wartość choroby i cierpienia wskazał już wiele lat wcześniej, mianując kardynałem ciężko chorego arcybiskupa Andrzeja Deskura. Miał rację dziennikarz włoski Marco Politi, gdy pisał, że swoim cierpieniem Papież pisze najpiękniejszą encyklikę życia. Papież bowiem uczył nas nie tylko, jak żyć, ale pokazał nam też coś o wiele trudniejszego – jak umierać. A umierał w oktawie Wielkiejnocy, w światłach zmartwychwstania. To orędzie zrozumieli wszyscy – były łzy, ale łzy odejścia, lecz nie rozpaczy, a wszędzie panowała pogoda i zaduma. Co więcej, młodzież śpiewała radosne pieśni, skandowała na zmianę Giovanni Paolo, John Paul Two i Juan Pablo Secondo, i nikogo to nie gorszyło, bo wszyscy dobrze rozumieli, co to znaczy tajemnica śmierci w blaskach zmartwychwstania.
I jeszcze jedno: pokazał, że podjęty ciężar – a ciężar, który dźwigał, był wyjątkowo ciężki także dzięki naszej bierności, niesłuchaniu go i niemądrym krytykom – niesie się do końca i nie zrzuca się go, gdy mnożą się trudności. Kto odważy się teraz ponieść dalej ten ciężar? Komu go zleci Duch Święty i kardynałowie? Módlmy się za nowego papieża, który zajmie miejsce Jana Pawła II, i pokochajmy go tak, jak kochaliśmy jego wielkiego Poprzednika!

To tylko kilka uwag. Proponuję otworzyć dyskusję o bogatej, ale i trudnej lekcji, którą zostawił nam wszystkim do nauczenia się Papież Jan Paweł II.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.