Pachnie wojną

Stanisław Guliński, arabista, był tłumaczem polskich żołnierzy uczestniczących w misji w Iraku

|

GN 52/2007

publikacja 03.01.2008 10:45

Od ponad miesiąca Liban nie ma prezydenta. Krajem rządzi armia. Liczne partie nieustannie kłócą się o obsadę najważniejszego stanowiska w państwie. To może skończyć się wojną domową – obawiają się Libańczycy.

Pachnie wojną Siostry zamordowanego w zamachu bombowym generała Hajja z jego fotografią. agencja gazeta/AP/Mohammed Zaatari

Liban jest wyspą. Polityczną wyspą, bo choć tylko od zachodu oblany jest wodami Morza Śródziemnego, to południowa granica z Izraelem przypomina bardziej linię zawieszenia broni, a wschodnia i północna z Syrią oddziela kraje pozostające ze sobą w stanie zimnej wojny.

Trudny wybór... prezydenta
Prezydentem Libanu, zgodnie z konstytucją, przewidującą podział najważniejszych stanowisk w państwie według klucza wyznaniowego, musi być chrześcijanin obrządku maronickiego. Od 24 listopada 2007 r. fotel prezydenta Libanu jest pusty. 17 grudnia 2007 r. wybór następcy Emila Lahuda (co czyni parlament) po raz 9. odłożono. Tego dnia w Paryżu strony zainteresowane stabilizacją sytuacji w Libanie, czyli m.in. ONZ, USA, Francja (tradycyjna protektorka chrześcijan libańskich) oraz Arabia Saudyjska (spełniająca podobną rolę wobec mieszkających w Libanie sunnitów) podpisały oświadczenie wzywające do jak najszybszego wyboru prezydenta, w obawie przed grożącą eskalacją konfliktu. Wszyscy pamiętają wyniszczającą wojnę, która w latach 1975–1990 obróciła w zgliszcza kraj zwany wcześniej Szwajcarią Bliskiego Wschodu.

Opozycja oskarża rządzącą koalicję o uleganie presji USA, natomiast koalicja zarzuca opozycji realizowanie w Libanie syryjsko-irańskiego scenariusza. Bo rdzeniem opozycji są szyici, przede wszystkim Hezbollah, za którego plecami stoją bliski Damaszek (oddalony tylko o 100 km od Bejrutu) i odległy Iran.
Premierem Libanu, według konstytucji, jest muzułmanin-sunnita. Jak niebezpieczna to funkcja, pamięta obecny szef rządu w Bejrucie Fuad as-Siniora. Na niedawnej prezentacji książki poświęconej Rafikowi al-Hariri, byłemu premierowi, zamordowanemu w święto św. Walentego 2005 r., as-Siniora powiedział: „Bez wątpienia obce wpływy, zwłaszcza sąsiedzi Libanu, stoją za przedłużającym się kryzysem. Jednak bezpośrednimi wykonawcami ich woli są Libańczycy”.

Koalicja wybrała w końcu swojego kandydata na prezydenta. Jest nim dowódca armii libańskiej gen. Michel Sulajman, niepowiązany z żadną siłą polityczną. Tę kandydaturę wstępnie zaakceptowała także opozycja. Teraz toczą się spory na temat wprowadzenia do konstytucji poprawki znoszącej zapis, mówiący o tym, że dowódca armii może ubiegać się o urząd prezydenta dopiero 2 lata po złożeniu dymisji z wojska. Ale prezydent jest potrzebny Libanowi zaraz. Opozycja, na czele z Hezbollahem (czyli „Partią Boga”), próbuje przy tej okazji wytargować pakiet poprawek zwiększających jej wpływ na rządy. W paraliżowaniu wyboru prezydenta niebagatelną rolę odgrywa więc przewodniczący parlamentu, którym – zgodnie z konstytucją – jest szyita Nabih Berri.

Tygiel nie tylko polityczny
Obecne podziały na libańskiej scenie politycznej ustalił w dużej mierze „walentynkowy” zamach na Rafika al-Hariri. O jego autorstwo oskarżono Syrię, rządzoną przez panarabską partię al-Ba’ath, której irackiemu skrzydłu do 2003 r. przewodził Saddam Husajn. Przeciwko wpływom syryjskim wystąpiła większość sunnitów, z synem zamordowanego Sa’adem al-Hariri na czele, wielu chrześcijan popierających tzw. Siły Libańskie i Falangi oraz Druzowie, wyznawcy religii wyrosłej w łonie islamu, ale od niego odrębnej, politycznie występujący pod sztandarami socjalizmu. To oni tworzą obecną koalicję rządzącą.

Często innych reprezentantów wymienionych wyznań znajdziemy w obozie opozycji – czyli zwolenników Damaszku. Obok szyitów z Hezbollahu i Amalu mamy tu też wielu chrześcijan zapatrzonych w charyzmatycznego gen. Michela Auna czy zwolenników egzotycznej Syryjskiej Partii Socjalno-Narodowej, tworzonej w latach II wojny światowej na wzór europejskiego faszyzmu przez prawosławnego Libańczyka Antuna Sa’adę. Zdecydowanym sojusznikiem Syrii był wreszcie ostatni prezydent-maronita Emil Lahud. W 1976 r. inny maronicki prezydent – Sulajman Farandżija – zaprosił armię syryjską do Libanu, skąd wyniosła się dopiero pod międzynarodowym naciskiem po zabójstwie al-Hariri’ego w 2005 r. Armia wyszła, lecz syryjska agentura pozostała.

Bo w małym górskim, 4-milionowym Libanie nic nie jest proste. Kraj ten oficjalnie nazywa się „republiką arabską”. Jego mieszkańcy mówią jednym z arabskich dialektów, a geograficznie i politycznie Liban bezspornie należy do świata arabskiego. Jednak pytani o to, kim są, jego mieszkańcy częściej mówią o sobie „Libańczyk” niż „Arab”. Wielu – zwłaszcza chrześcijan – uważa się za potomków antycznych Fenicjan, mieszkańców basenu Morza Śródziemnego.

Sunnici zdecydowanie silniej czują się mieszkańcami „arabskiej ojczyzny”, jak sami mówią o krajach zajmujących obszar od Zatoki Perskiej po Ocean Atlantycki. Szyici, choć w Libanie są nimi wyłącznie Arabowie, czują też silny związek ze swoim politycznym patronem – Iranem. Druzowie, w każdym kraju, gdzie żyją, starają się być lojalni wobec jego interesów. W Libanie są radykalnie antysyryjscy, w Izraelu bywają dowódcami jednostek wojskowych i ambasadorami.

Chrześcijanie uciekają
Liban jako oddzielny twór polityczny został powołany do życia przez Francję, która wydzieliła go z większego terytorium, jakie jej przypadło w wyniku I wojny światowej po pokonanej Turcji osmańskiej. Upraszczając, można powiedzieć, że Francuzi wykrajając Liban z terenów historycznej Syrii, starali się uzyskać jak największy obszar, nad którym kontrolę mogliby zachować jej protegowani – chrześcijanie. W takim kształcie Liban uzyskał niepodległość w 1943 r. Od tego czasu wiele się zmieniło.

Chrześcijanie rodzili mniej dzieci niż ich muzułmańscy, a zwłaszcza szyiccy sąsiedzi. Chętniej też emigrowali z tego nawiedzanego ciągłymi konfliktami zakątka Bliskiego Wschodu. Między innymi do Brazylii, gdzie około 9 milionów obywateli ma libańskie pochodzenie. Libańskie pochodzenie mają też: dwaj byli prezydenci Ekwadoru, były prezydent Kolumbii, były premier Jamajki, obecny burmistrz brazylijskiego Săo Paulo, kilku senatorów w USA, ale także piosenkarze Paul Anka czy Shakira oraz aktorka Selma Hayek. To tylko niektóre przykłady.

Ci, którzy zostali w kraju, też trafiają na pierwsze strony gazet, choć częściej jako bohaterowie tragiczni. 12 grudnia 2007 r. samochód pułapka wybuchł w podbejruckiej Ba’abdzie, gdzie mieści się też polska ambasada. Wybuch nastąpił, gdy obok przejeżdżał gen. Francois al-Hadżdż, typowany na następcę kandydującego na prezydenta dowódcy libańskiej armii gen. Sulajmana. Koalicja o zamach oskarżyła Syrię. Opozycja – islamistów, których minipowstanie na północy kraju gen. al-Hadżdż tłumił latem tego roku.

Być może prezydent zostanie wybrany podczas dziesiątej próby, ale to z pewnością nie zakończy sporu tych, którzy chcą niezależności kraju cedrów, i tych, którzy jego przyszłość widzą w syryjskim kontekście.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.