Oddajcie nam tęczę

Marcin Jakimowicz

|

GN 44/2010

publikacja 09.12.2010 20:32

Magia świąt? Tęcza jako symbol gejów? Medytacja obowiązkowo „transcendentalna”? Niebo wiejące nudą? Metallica w wersji chorałowej? Nie kupuj popkulturowej papki. Koneserzy nie piją przecież rozcieńczonej whisky.

Oddajcie nam tęczę Agencja Gazeta/AP Photo/Bernat Armangue

Rozpalona słońcem Jerozolima. Tłum pielgrzymów przeciska się z drewnianym krzyżem między straganami z owocami, falafelami i kilogramami różańców. Wchodzę do chrześcijańskiej księgarni na Via Dolorosa. Z głośniczków sączy się błogi chorał gregoriański. „I’m loosing my religioooon” („Porzucam moją religię”) – śpiewają pseudomnisi z popularnej niemieckiej kapeli Gregorian. A tuż po tym nucą kolejne „psalmy”: „Nothing else matters” (Metallica) i „Blasphemous rumours” (Depeche Mode). Słucham tekstu nowego „depeszowego” chorału: „Nie chcę rozsiewać bluźnierczych plotek, ale myślę, że Bóg ma chore poczucie humoru i kiedy umrę, na pewno będzie się śmiał”. Zamurowało mnie. Brzmiało to troszkę jak chichot demona. Popkultura zabrała się nawet za chorał gregoriański.

Przeczytaj też: Wybrakowana tęcza

Momentalnie przypomniała mi się opowieść dwóch kibiców, którą podsłuchałem w tramwaju. Jeden z nich przypadkowo trafił na nieszpory benedyktyńskie do Tyńca. Wszedł i usiadł z wrażenia. – Stary – opowiadał kumplowi z wypiekami na twarzy – jaki śpiew! Normalnie, chłopie, jak Enigma! Lansowany przez popkulturę „chorał” stał się rodzajem sielskiej (bo już nie anielskiej) muzyczki do kawy, podobnej chilloutowej (modne słówko) serii krążków „Pieprz i wanilia”. Tymczasem – jak czytamy w dokumentach Soboru Watykańskiego II – to wciąż pierwszy śpiew Kościoła. Pseudomnisi śpiewający „Brothers in arms” Dire Straits? Nie, dziękuję. Wolę autentyczność tynieckich benedyktynów wołających: „Ogarnęły mnie fale śmierci i zatrwożyły odmęty niosące zagładę; oplątały mnie pęta Szeolu. W moim utrapieniu wzywam Pana; usłyszał On mój głos ze swojej świątyni, a krzyk mój dotarł do Jego uszu”.

Tęczowy music box
Od czasów imprezy Gay Pride w San Francisco w 1978 roku tęcza zyskała nowe znaczenie. Używana jest odtąd jako symbol tolerancji. Utożsamia się z nią przede wszystkim ruch społeczny lesbijek, gejów, osób biseksualnych i transpłciowych. Tęczowymi flagami wymachują uczestnicy parad równości, znajdziemy ją też przy wejściach do lokali gay-friendly. Tymczasem w Biblii jest ona symbolem przymierza pomiędzy
Bogiem i człowiekiem, obietnicą, którą usłyszał Noe. „Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza między Mną a ziemią – czytamy w Księdze Rodzaju. – A gdy rozciągnę obłoki nad ziemią i gdy ukaże się ten łuk na obłokach, wtedy wspomnę na moje przymierze, które zawarłem z wami i z wszelką istotą żywą, z każdym człowiekiem”.

Gdy Benedykt XVI zadawał w Auschwitz-Birkenau najtrudniejsze pytanie świata, gdy dramatycznie wołał: „Przebudź się, nie zapominaj o człowieku, którego stworzyłeś”, na niebie pojawiła się tęcza. – Z jednej strony myślę, że nie należy przywiązywać zbytniej wagi do zjawisk przyrodniczych – wyjaśniał tuż po spotkaniu prof. Jan Grosfeld. – To nie są te czasy. Ale jednak to miało miejsce... To znaczy, że widocznie jesteśmy tak bardzo pozbawieni nadziei, że ta modlitwa w Auschwitz spełni wszelkie ludzkie oczekiwania na coś dobrego, że Bóg musiał powrócić do tych wczesnych znaków, sprzed naszego dojrzewania.

„Nie lękajcie się” – wołał nowo wybrany papież Jan Paweł II. Dewizę, która obiegła wówczas świat, skradli niedawno polscy homoseksualiści. Hasło trafiło na plakaty reklamujące ostatnią paradę gejowską w Warszawie. Odniesienie do słów papieskich jest tak oczywiste, że tłumaczenie, iż dewiza mieści się w granicach politycznej przyzwoitości, jest bardzo mdławe. Dziś, gdy geje mogą lękać się jedynie tego, że ich nowy film nie zdobędzie kolejnego Oscara, a konkurs na „parę roku” wygra jednak (o zgrozo!) związek hetero, słowa te nie brzmią zbyt prowokacyjnie. Brzmią żałośnie.

Kevin jest naprawdę sam
„Christmas” – to słowo zaczyna powoli kojarzyć się ze „Szklaną pułapką”, Kevinem, który zostaje sam w domu, zakupowym szaleństwem i stertami czekoladowych Mikołajów nudzących się od końca października na sklepowych półkach. Patrząc na pojawiające się właśnie w sklepach z bielizną i kosmetykami słowo „Christmas”, powoli zapominam, że oznacza ono w rzeczywistości... dzień, w którym Słowo stało się Ciałem, a na ziemię przyszedł upragniony Mesjasz. Nie skorzystał z promocji. Wybrał siano w Betlejem. Miasto dziś jest otoczone kilkumetrowym, budowanym przez Izrael, murem. Na betonowej ścianie przeczytałem przed laty kolorowe graffiti: I want my ball back. Thanks. „Chcę z powrotem moją piłkę. Dzięki” – napisał jakiś Palestyńczyk. Czy współcześni chrześcijanie nie powinni zawołać podobnie? „Oddajcie Boże Narodzenie. Dzięki!”. Jeśli tego nie powiemy, dołączymy niebawem do przejedzonych tłumów, które obudzą się 27 grudnia z pilotami w ręku i westchną: Święta, święta i po świętach. No i gdzie ta zapowiadana na kilka tygodni wcześniej „magia świąt”? Pan czarodziej znowu zaspał?

Znalazłem świętego Graala!
Słowo „medytacja” nie kojarzy się nam już z trapistami czekającymi w ciszy na Słowo. Pachnie raczej Dalekim Wschodem. I jeśli pojawia się na słupach ogłoszeniowych, to jak papużka nierozłączka związane jest z określeniem „transcendentalna”. – Medytacja otwiera na prawdę. Nie jest wartością samą w sobie, ale ma pomóc w odkryciu Boga. Prowadzi do wzrostu miłości – wyjaśnia o. Laurence Freem, benedyktyn z Londynu, dyrektor Światowej Wspólnoty Medytacji Chrześcijańskiej. Św. Ignacy Loyola pisał, że w medytacji zbieramy siły, by „wyrwać się z siebie i przejść w Boga”. A Matka Teresa z Kalkuty notowała: „Bóg jest przyjacielem milczenia. Potrzebujemy milczenia, byśmy mogli dojść do duszy. Dusze ludzi rozmodlonych to dusze, w których panuje głęboka cisza. Nie możemy stanąć w obecności Bożej, jeśli nie narzucimy sobie ciszy wewnętrznej i zewnętrznej”. To cel medytacji.

Tymczasem ziewający, znudzeni katolicy szukają coraz częściej odpowiedzi na kursach jogi i medytacji transcendentalnej. I najczęściej wracają z kwitkiem. Znakomicie opisał tę drogę Tomasz Budzyński, muzyk przed laty zafascynowany wschodnimi duchowościami, współzałożyciel klubu „Gnosis”, skupiającego śmietankę rodzimego okultyzmu. – Byłem gnostykiem, rozkochanym w legendach arturiańskich. W nich bardzo istotne było poszukiwanie świętego Graala, kielicha, w którym jest krew Chrystusa. Rycerze udawali się na Wschód, by go odnaleźć. I nagle ja tego Graala znalazłem! Znalazłem! Bo Graal jest obecny na każdej Mszy św. Jest to kielich, który stoi na ołtarzu, bo jest w nim krew Chrystusa. Ludzie myślą, że aby go znaleźć, trzeba pojechać do Tybetu. Nieprawda! Święty Graal jest w kościele kilka metrów obok. Stoi na ołtarzu. Przypominamy coraz częściej poczciwego Koziołka Matołka, który „po szerokim świecie szuka tego, co jest bardzo blisko”. Tuż za rogiem.

Piekielnie nudne
Gdybym sugerował się serwowanymi przez popkulturę obrazami piekła i nieba, zostałbym zdeklarowanym satanistą. Ogień, ruch, energia – to obraz towarzyszący „piekielnie ostrym chipsom” czy „diabelsko dobrej zupie”. Niebo w mediach jest nijakie. Ziewające aniołki (z obowiązkowym cellulitem) wylegują się na chmurkach. Nawet mający dobre intencje reżyserzy komedii „Anioł w Krakowie” przedstawili raj jako białą, pustą przestrzeń. „Nuda, proszę pana, nic się nie dzieje. Aż się ma ochotę wyjść z kina”... A przecież wystarczy przeczytać pierwsze zdania Księgi Ezechiela czy proroctwo Daniela: „Przedwieczny zajął miejsce. Szata Jego była biała jak śnieg, a włosy Jego głowy jakby z czystej wełny. Tron Jego był z ognistych płomieni, jego koła – płonący ogień. Strumień ognia się rozlewał i wypływał od Niego” (Dn 7,9-10). Nie, nie, to nie opis komputerowej gry. To czytanie, które przywraca właściwe proporcje. Nieprzypadkowo demony na średniowiecznych miniaturach przedstawiane były jako małpy. Niezdolne do kreacji, działają na zasadzie Ctrl+C, Ctrl+V i odwracają akcenty. Niebo jest pełne ruchu, dynamiki, rozwoju. Wspomniany wyżej Tomasz Budzyński śpiewa w jednej z najświeższych piosenek Armii: „Nie przestawaj tu za długo/ Piekło zawsze wieje nudą/ Katakumby dają znak/ tu jest ży
cie, tam jest świat/ My jesteśmy tam i tu/ Słona sól na twój ból”.

Niestrawna papka
Popkultura poczyna sobie coraz śmielej. Właściwie jedynym katolickim świętem, którego jak dotąd nie udało się jej komercyjnie sprzedać, jest Wielki Piątek. – Bardzo się cieszę, że nie udało się skomercjalizować Triduum – opowiada o. Dariusz Kowalczyk, jezuita. – To święta mniej podatne na komercję. Zresztą samo zawołanie „Wesołych świąt wielkanocnych” bez odniesienia do liturgii jest jakieś żałosne... Triduum jest mocno zakorzenione w świecie wiary i liturgii. Boże Narodzenie jest, niestety, bardziej podatne na komercjalizację. Zresztą pojawiło się ono dopiero w IV wieku. Ochrzczono pewne święta pogańskie, by wprowadzić je w świat symboliki chrześcijańskiej. Dziś mamy do czynienia z odwrotnym zjawiskiem: to świat pogański odgryza się, podkrada nam święta. Z Triduum to się na szczęście nie udało. Ta ofensywa neopogańskiej, popkulturowej papki pokazuje jasno: chrześcijaństwo Zachodu zaczyna tracić tożsamość. Tłumy wiernych już nie bardzo wiedzą, w kogo wierzą. Znakomicie (czytaj: „prawdziwie, do bólu”) zdiagnozował to zjawisko prawosławny teolog Paul Evdokimov: „Stępione zostało wszystko, co uderzające, wykraczające poza zwyczaj, wstrząsające. Religia stała się nieszkodliwa, spłaszczona, grzeczna i rozsądna – i przez to niestrawna. Wspierające tę religię założenie: »Bóg nie wymaga aż tyle« pozbawia smaku sól Ewangelii: straszną zazdrość Boga i Jego żądanie tego, co niemożliwe. Nie można nawet powiedzieć, że Ewangelia napotyka mur. Twardy mur to reakcja. Ale Ewangelia spotyka się tylko z całkowitą obojętnością; rozbrzmiewa w pustce, przechodzi przez pustkę i nic jej nie zatrzymuje”.

Whisky z lodem, proszę
– Gdy sól straci smak, nadaje się do wyrzucenia – wyjaśnia założyciel Wspólnot Jerozolimskich Pierre-Marie Delfieux. – Historia pokazuje nam jasno: jeśli chrześcijaństwo nie promieniuje, to nie dlatego, że napotyka w świecie opór, ale dlatego, że zabrakło mu gorliwości i świętości. Jeśli będziemy prawdziwymi świadkami, Bóg będzie czynił cuda. Kiedy Maksymilian Maria Kolbe miał 17 lat, zanotował: „Chcę być świętym”. Kropka. I wystarczyło. Nasza postawa nie wymaga na co dzień heroicznych czynów. Zazwyczaj wystarczy proste świadectwo. Przypomina mi się opowieść znajomych ze Stanów. Gdy w szkole ich dzieci w Chicago siostry zakonne (sic!) urządziły w Halloween zabawę, ich syn został w domu. – Dominiku, dlaczego nie byłeś na balu? – zapytała po kilku dniach nauczycielka. – Bo my w domu nie obchodzimy Halloween. My wierzymy w Pana Jezusa – odparował pierwszoklasista. Nauczycielkę zamurowało. Pognała do dyrektorki i opowiedziała o zajściu. To był ostatni Halloween w historii szkoły.

– Nie bądźmy strusiami. Nie chowajmy głowy w piasek. Naprawdę nie mamy się czego wstydzić – zapala się niestrudzony ewangelizator o. Daniel Ange. – Objawiono nam prawdę, za którą warto oddać życie. Co popkultura proponuje młodemu człowiekowi? Namiastkę, erzac. W Kanadzie wybudowano wielką szkołę położoną w lesie nad pięknym jeziorem. Ale ta szkoła nie ma żadnego okna! Taki architektoniczny wymysł. I młodzi siedzą przez całe godziny przy sztucznym świetle. Widziałem też, jak w Brazylii matki karmią swe głodne dzieci błotem, by miały wrażenie, że jedzą! To obrazy kultury Zachodu: jakiejś słabej namiastki prawdy i szczęścia. A młodzi potrzebują prawdziwego światła, chcą zaspokoić pragnienie nieskończoności. – Naprawdę bardzo kocham mój Kościół – uśmiechnął się łagodnie o. Joachim Badeni, tak jakby to miłosne wyznanie troszkę go onieśmieliło. A potem dodał: – Mój Kościół, Kościół katolicki, jest jak whisky and rocks. To po angielsku znaczy „whisky ze skałą”. To czysta prawda na mocnej skale. Esencja na opoce. Prawdziwi koneserzy nie piją rozcieńczanej whisky, a jedynie z lodem. Całe życie starałem się, by inni odnaleźli tę skałę... Nie pijmy rozcieńczonej whisky. To, że świat podkrada chrześcijańskie święta i nadaje nowe znaczenia tradycyjnym definicjom, to jedno. Ale czy my naprawdę musimy to kupować?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.