Jestem! Nie musisz się drzeć

rozmowa z Jaśkiem Melą

|

GN 10/2010

publikacja 11.03.2010 08:59

Krzyż na drogę - Wielki Post z Gościem O tym, jak pogodzić się ze swą przeszłością, krok po kroku, z Jaśkiem Melą rozmawia Marcin Jakimowicz

Jestem! Nie musisz się drzeć Roman Koszowski

Jasiek Mela (ur. 1988) – najmłodszy w historii zdobywca biegunów północnego i południowego. Zdobył również Kilimandżaro (2008) i Elbrus (2009). Założyciel fundacji Poza Horyzonty

Marcin Jakimowicz: Rozpoczniemy trzęsieniem ziemi: „Gdy miałem 13 lat, w wypadku straciłem rękę i nogę. Kiedy miałem siedem lat, spłonął nasz dom w Malborku. Rodzice, ja, dwie moje siostry i brat staliśmy i patrzyliśmy, jak tracimy wszystko. Rok później utopił się mój młodszy brat, Piotruś”.
Jasiek Mela: – Samo życie. Nie dopisywałem niczego do scenariusza.

Nie miałeś poczucia, że Pan Bóg nie lubi rodziny Melów?
– Przez chwilkę miałem takie wrażenie. Ale szybko minęło. Można siedzieć, rozdrapywać rany, myśleć, co by było, gdyby, albo przyjąć i zaakceptować wszystko, jak leci.

Ile czasu potrzeba, by to wszystko zaakceptować?
– Tego nie mierzy się czasem. To procesy, które mają początek, ale nie mają wymiernego końca. To nie jest tak, że 13 lutego stwierdzasz, że pogodziłeś się ze stratą brata czy z wypadkiem.

Plac zabaw, wakacje. Paradoksalnie te synonimy sielanki związane są z Twoim wypadkiem…
– Tak, niezwykły kontrast.

24 lipca 2002 r., po południu z grupką kolegów siedziałem na placu zabaw 150 metrów od domu. Skwerek, huśtawki, mały budynek – transformator. Graliśmy w ping-ponga. Gdy porządnie lunęło, razem z kumplem z klasy pobiegliśmy pod transformator. Był otwarty, kłódki nie było, podobno od dawna. Kumple mówili, że ktoś tam przedtem wchodził. Weszliśmy do środka. Pamiętam sporo walających się na ziemi butelek po alkoholu. Niczego nie dotykałem, a mimo to w pewnym momencie poczułem, że poraził mnie prąd. Straciłem przytomność. Kumpel zwiał. Gdy się ocknąłem, nie miałem czucia w prawej ręce ani w lewej nodze.

Jak dowlokłeś się do domu?
– Kulejąc, ciągnąc za sobą nogę. Walnąłem butem w drzwi, powiedziałem tacie, co się stało. Strasznie się zdenerwował. Przeraził się. Wziął mnie na ręce i zawiózł na pogotowie.

Wszystko działo się bardzo szybko. Byłeś w szoku i nie miałeś czasu na myślenie. Mnie interesuje dłuuuugi pobyt w szpitalu.
– Dlaczego?

Bo to sytuacja, w której większość osób pozostaje w depresji. Poddają się. Rozdrapują rany…
– Przeleżałem 3 miesiące. To był beznadziejny czas: roztrząsania tego, co się stało, patrzenia z przerażeniem w przyszłość. Nie zastanawiasz się, co będziesz robił, tylko nieustannie myślisz o tym, czego już robić nie będziesz. Koszmar. Zaczynasz zauważać drobiazgi, najzwyklejsze rzeczy, których nigdy nie doceniałeś.

Najgorsze były noce?
– Były kiepskie. Gdy leżałem na morfinie, kompletnie nie mogłem spać. Noce potwornie się dłużyły. Przez cały dzień siedzieli ze mną rodzice. W nocy zostawałem sam na sam ze sobą. Gdy udało mi się zasnąć, też nie było lepiej. Śniło mi się, że jestem zdrowy. Przebudzenia były bolesne. W czasie obchodu lekarz (który oczywiście przy tobie nie piśnie ani słówka) patrzy ci w oczy. I jeśli nie jesteś głupi, możesz w nich wiele wyczytać.

Co wyczytywałeś?
– Że jest kiepsko. Że lekarze nie bardzo wiedzą, co ze mną zrobić, a szanse na to, bym przeżył, są niewielkie.

Niektórzy w takich chwilach wyją do nieba: Dlaczego ja? Inni zaczynają się modlić. A Ty?
– Przechodziłem już wcześniej takie chwile, gdy rzeczywiście podnosiłem pięści do nieba. Na początku miałem jedno przeświadczenie: to jest kara od Boga. Teraz wiem, że tak nie jest. To nawet łaska…

Nie masz dziewięćdziesięciu lat?
– Tak staro wyglądam? (śmiech). Mam 21. Dziś widzę to tak. Gdy Bóg cię doświadcza i daje ci do niesienia jakiś krzyż, to jest tak jak ojciec, który daje ci jakąś trudną misję. Możesz ryknąć: „Co jest? Znowu się mnie czepiasz?”. A możesz pomyśleć: „Kurcze, takie odpowiedzialne zadanie? Dlaczego ojciec powierza je właśnie mnie?”. Zrozumiałem, że muszę nauczyć się żyć pełnią życia. To, co człowieka nie zabije, to go wzmacnia. Znam jednak wielu ludzi, którzy po wypadkach stają się zgorzkniali. Nieprawdopodobne jest to, że niektórzy wychodzą z ciężkich opresji silniejsi. Potrafią za to dziękować. Dla mnie największymi bohaterami są moi rodzice.

Cytat z wywiadu z Twoją mamą: „Po śmierci Piotrusia mój świat uległ kompletnej rozsypce. Rzeczy oczywiste przestały nimi być, nawet moja wiara uległa zachwianiu. Jedną z najtrudniejszych rzeczy było wypowiedzenie z całą świadomością słów: »Bądź wola Twoja...«”. W dzisiejszych rozhisteryzowanych czasach niektórzy mówią, że ich wiara uległa zachwianiu, gdy boli ich ząb lub dostaną mniej walentynek niż koleżanki. A Twoja mama…
– To twarda kobieta! (śmiech) To właśnie rodzice są źródłem siły, z której cały czas czerpię. Dla mnie najbardziej niezwykłe jest to, że moja mama potrafi cieszyć się z drobnych rzeczy, małych głupotek.

Siedzący nad biblijną sadzawką sparaliżowany mężczyzna mówi: „Nie mam człowieka”. Wiele osób pozostaje na tym etapie. Ty miałeś szczęście: znalazł się wariat, który powiedział: „Biorę cię na biegun”.
– Gdy leżałem w szpitalu, rodzice zastanawiali się, w jaki sposób dać mi „kopa”, bym wyszedł z martwego kręgu kręcenia się wokół siebie. A ponieważ mama i Marek Kamiński mają wspólnych przyjaciół, powstał pomysł, żeby Marek odwiedził mnie w szpitalu i opowiedział o zmaganiu się z przeciwnościami losu. I choć do spotkania nie doszło, Marek usłyszał o mnie i zaczął się zastanawwiać, w jaki sposób mi pomóc. A ponieważ nigdy nam się w domu nie przelewało, samo kupienie protezy wartej kilkadziesiąt tysięcy złotych graniczyło z cudem. Marek z przyjaciółmi zastanawiał się, jak mi ją załatwić. A potem pomyśleli: proteza to tylko narzędzie. Trzeba nadać mi jakiś cel. I wpadli na pomysł wyprawy na biegun. Dowiedziałem się o tym parę miesięcy po wyjściu ze szpitala.

Od razu się zgodziłeś?
– Nie. Musiałem to przetrawić. Głupotą jest godzić się od razu na coś, o czym nie masz zielonego pojęcia. Co wiesz o wyprawie na biegun? Arktyka, śnieg, lód. Jest zimno. Na tym moja wiedza się kończyła. Ale jak zimno? Minus 10 czy minus 50? Jest ciężko czy bardzo ciężko?

Jeszcze nie jesteś na biegunie ani nawet na górce przed blokiem. Jesteś na rehabilitacji. Ciężka orka i nie widać efektów.
– Tak. Niesamowicie upierdliwa sytuacja. Dążenie do poziomu „zero”. Wkładasz taką pracę jak sportowiec, ale nie myślisz o medalu czy finale Ligi Mistrzów, tylko patrzysz przez okno, widzisz biegające dzieci i zazdrościsz im. Marzysz o normalności.

Osoby cierpiące omija się szerokim łukiem. Wytrącają ze stanu „świętego spokoju”. O czym z nimi rozmawiać? Pojawiali się tacy, którzy klepali cię po plecach, mówiąc: Nie martw się, jakoś to będzie?
– Musisz nabrać do takich zachowań dystansu. Nie zrozumie cię nigdy ten, kto nie odczuwa przynajmniej w małym stopniu tego, co ty. Ale trzeba doceniać chęć pomocy. Odwiedziła mnie babcia. Cały czas biedna płakała… Pielęgniarka podawała mi zastrzyk z lekiem co 6 godzin. Przez cztery godziny lek działał, dwie kolejne wyłem z bólu. Żyjesz rytmem od zastrzyku do zastrzyku. Jak długo to jeszcze potrwa? – myślisz nieustannie. Po tym doświadczeniu zmieniło się wszystko. Nawet podejście do fizycznego bólu. Gdy biegłem w zeszłym roku w maratonie, na zwykłej protezie nieprzeznaczonej do biegania, od pewnego dystansu każdy krok sprawiał mi fizyczny ból. Ale to już mnie nie paraliżowało. Przypominałem sobie szpital i myślałem: stary, przeżyłeś tamto, a teraz masz wyłożyć się na jakimś bieganiu?

Przestałeś oskarżać Pana Boga?
– Tak. Rodzice cały czas mnie przekonywali, że każde wydarzenie ma swój sens. Oni to wszystko rozpatrywali w kategorii wiary w Boga. Nawet śmierć Piotrusia. Wiedzieli, że przeszedł do lepszego świata. Ich postawa niesamowicie mnie budowała. Pamiętam też wizytę duszpasterza niepełnosprawnych z Gdańska. Powiedział mi: „Ból też możesz za kogoś ofiarować”.

Nie wkurzyła Cię taka dobra rada?
– Nie! To było dla mnie odkrycie. Pamiętam o tym do dziś. Nie jestem masochistą, nie szukam bólu. Ale to, co przeżywam, mogę za kogoś ofiarować! Przecież i tak mnie boli. I wtedy ten twój krzyż nabiera sensu. Wtedy ten ból ofiarowałem za Piotrusia.

Czy Twoja mama, czytając, że na Elbrusie ginie rocznie ponad 20 osób, nie mówi: „Jasiek, nie szalej, zostań w domu”?
– Nie. Ona wie, że chcę żyć pełnią życia. Nie planuję umierać w młodym wieku, ale wolałbym umrzeć, mając dwadzieścia kilka lat ze świadomością, że te lata przeżyłem pełną piersią, niż odchodzić jako starzec ze świadomością, że omijałem życie.

Idziesz na biegun. Obok Marek Kamiński. Modlicie się razem, czy wstydzicie się takich gestów?
– Modlitwa była elementem podróży. Szliśmy w czterech (z Wojtkami Moskalem i Ostrowskim). I mimo że idzie jeden chłop za drugim, to tak naprawdę idziesz sam. Wypełnia cię wielka cisza. Przed wyprawą cieszysz się: „Będę miał czas na przemyślenia”, a potem okazuje się, że nie starcza ci myśli na wypełnienie całego czasu. Brniesz przez śnieg 10 godzin dziennie. Opracowałem na to pewien patent. Dostosowałem swoją modlitwę do tempa marszu. Szedłem tak: Zdrowaś Maryjo, krok, łaskiś pełna, krok. Z nogi na nogę.

Sporo różańców zostawiłeś na tych biegunach…
– Można by zbawić pół świata (śmiech). Po powrocie słyszę, że Marek na jakiejś konferencji prasowej mówi: Idąc, modliłem się w ciszy, krok za krokiem. Nie wiedziałem o tym. Nigdy o tym nie gadaliśmy.

Jerzy Kukuczka mawiał, że w górach – bliżej nieba – inaczej się modli. Doświadczyłeś tego na własnej skórze czy to jedynie metafora?
– Powiem to w inny sposób. Nie jesteś ani bliżej Boga, ani dalej. On jest zawsze przy tobie. Ale inaczej byśmy ze sobą rozmawiali, stojąc w szczerym polu, a inaczej przy głośnej, rozpędzonej ulicy. Nie jesteś ani bliżej, ani dalej, ale stojąc samotnie w górach, słyszysz: Jestem! Nie musisz się drzeć.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.